Ks. Józef Sanak
GORSZY NIŻ BANDYTA
KAPŁAN W STALINOWSKIM
WIĘZIENIU
(1950-1955)
Spis treści:
Pierwsza niedziela po wyzwoleniu
Konstanty Rokossowski marszałkiem Polski
Pan wizytator z Krakowa w naszej szkole
Noc
Sylwestrową 1945 r. nad Andrychowem rozświetliły liczne ognie, ale nie sztuczne
fajerwerki - nad miastem przelatywały świetlne rakiety i ogniste kule, ponieważ
Andrychów znalazł się na linii wojennego frontu.
Od
strony Wadowic nacierały wojska radzieckie na cofający się w stronę
Bielska-Białej Wehrmacht. Niemcy, osłonięci andrychowskim wzgórzem, zwanym
Pańską Górą, bronili się zaciekle przez dłuższy okres, wciąż jeszcze okupując
Andrychów. W mieście od kilku tygodni działy się dziwne rzeczy - tak zwani
bauerzy, którzy przed kilku laty przybyli tu z Niemiec, wysiedlili prawie
wszystkich polskich gospodarzy i zajęli ich domy oraz posiadłości rolne, teraz uciekali.
Wysiedleni polscy rolnicy z całymi rodzinami zostali wywiezieni do Rzeszy, do
gospodarstw niemieckich i
tam poddam pracy przymusowej.
Niemieccy
bauerzy zagospodarowali się, jak sądzili, na dobre w 1945 r. można było widzieć
w Andrychowie całe szeregi furmanek. To właśnie ci niemieccy okupanci polskich
gospodarstw, z rodzinami, uciekali przed Czerwoną Armią, zostawiając całe
mienia, by ratować życie.
Opustoszała
również nasza andrychowska plebania, okupowana od 1943 r., przez Niemców przybyłych
z Rumunii. My, księża, razem z księdzem proboszczem Klemensem Tatara,
zostaliśmy z plebani wysiedleni i umieszczeni w małych, jednoosobowych
pokojach, w prywatnych domach. Kilkakrotnie byliśmy z tych pomieszczeń
przesiedlani do innych. Ja osobiście zmieniałem miejsce zamieszkania 6 razy w
czasie wojny - doznawałem wówczas dobrodziejstwa ubóstwa, bo nie posiadając
dużego inwentarza, łatwo zmieniałem miejsce pobytu.
Wysiedlanie
nas, kapłanów, pracujących wówczas w parafii św. Macieja w Andrychowie, uważaliśmy
za bardzo pomyślne zrządzenie Opatrzności. Zacieśniała się wówczas duchowa więź
z parafianami ciemiężonymi i wysiedlanymi przez okupanta. Nikt nam nie
zarzucił, że księżom się zawsze dobrze powodzi. Wspólne cierpienia łączą ludzi
mocniej niż przyjemności.
Przechodząc
w tym czasie obok odjeżdżających furmanek bauerskich, zobaczyłem wzruszającą
scenę: oto nasze wiejskie kobiety, które jeszcze niedawno pracowały u bauerów
jako niewolnice na własnej ziemi, teraz przybyły tu z dzbanami mleka i gdzie
widziały dzieci na wozie, spieszyły, by nakarmić mlekiem, bo przecież szkoda
dziecka.
Pomyślałem
wówczas, że serca tych prostych, polskich wiejskich kobiet nie kryją mściwości
i nie szukają odwetu, choć tyle krzywd zaznały.
Po
opuszczeniu plebani przez rodzinę niemiecką, która pozostawiła budynek w stanie
ogromnego zniszczenia, ks. Proboszcz polecił mi, bym zamieszkał w plebani i
bronił ją przed dalszą dewastacją - chodziło również o kościół, by choć jeden
kapłan w bliskości nad nim czuwał.
Sam
ksiądz proboszcz i dwaj księża wikariusze pozostawali nadal w miejscu
wysiedlenia, bo plebanię trzeba było remontować, by w niej zamieszkać.
Wprowadziłem się wiec do budynku plebańskiego i zamieszkałem w jednym
przyzwoitszym pokoju. Władze niemieckie,
zajęte odwrotem, nie interesowały się plebanią zupełnie.
Działania
wojenne trwały wciąż i ludność ukryła się w przeciwlotniczych schronach oraz w
piwnicach. Nadszedł dzień 27 stycznia 1945 r. - od rana rozlegała się
strzelanina, trzask karabinów maszynowych i huk rozrywanych granatów. Ukryłem
się na strychu kościoła i przez małe okienko patrzyłem w stronę Pańskiej Góry,
przez którą, od strony Inwałdu, nacierali czerwonoarmiejcy. Padali tak masowo,
że cała Pańska Góra była pokryta trupami. Ale czerwoni parli uparcie naprzód, wypierając
hitlerowców w stronę Kęt. Pod wieczór strzelanina ucichła i do miasta zaczęły
wjeżdżać radzieckie czołgi i auta pancerne, oznaczone wielką czerwoną gwiazdą.
Pobiegłem do najbliższego schronu, gdzie już kilka dni i nocy przebywali
przerażeni andrychowianie z rodzinami. Wszedłem do wnętrza i krzyknąłem:
„Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu - front już przeszedł, wracajcie do
swoich domów". Nie chcieli początkowo się ruszyć, ale zwolna schron
opustoszał, ja natomiast pobiegłem do kościoła, by zobaczyć, czy nie został
uszkodzony przez działania
wojenne. Następnie uklęknąłem
przed tabernakulum i - zamiast się modlić - milczałem, nie mogąc znaleźć słów
podziękowania za ocalenie. Św. Maciej-Apostoł, patron parafii, patrzył na mnie
oświetlony migocącym płomykiem wiecznej lampki, a ja tylko pokłony biłem jak
muzułmanin, bo chciałem wyrazić wdzięczność Opatrzności Bożej za ocalenie
świątyni, za ocalenie miasta przed pożarem, za ocalenie parafian i za ocalenie
własne w tak licznych, trudnych chwilach, przez całą ciemną noc okupacyjną.
Przecież,
będąc tak blisko obozu oświęcimskiego w czasie okupacji, prawie cudem uniknąłem
aresztowania przez gestapo i dzielenie losów ofiar oświęcimskiego piekła. Nie
wiedziałem, jak mam za to Bogu dziękować. Poszedłem do konfesjonału, by zabrać
stamtąd tryumfalnie moje skarby, które tam bezpiecznie przetrwały od 1942 roku.
A był to aparat radiowy i polska, flaga, którą przechowywałem na czas
oswobodzenia Ojczyzny. Umieściłem te skarby, za posiadanie których groziła kara
śmierci, pod siedzeniem w konfesjonale. Od czasu do czasu, pod zasłoną nocy,
zakradałem się do naszego kościoła, zamykałem drzwi od wewnątrz i siedząc w
konfesjonale, razem z Panem Jezusem, słuchałem komunikatów radia londyńskiego.
Pan Jezus strzegł, że do końca wojny nikt nie odkrył tego schowka. Skrupulatnie
sprawdziłem na zewnątrz kościoła, czy czasem głosy radia tu nie dochodzą, ale
grube mury kościelne strzegły tajemnicy radiowej idealnie.
W
ów wieczór wyzwolenia Andrychowa, tryumfalnie wydobyłem aparat z kryjówki i
razem z polską flagą zaniosłem do mego mieszkania w plebani. Miałem znów
szczęście, że mnie nikt nie spotkał, ponieważ na drugi dzień zobaczyłem w
mieście liczne plakaty, które głosiły, że odbiorniki radiowe należy oddać do
komendy w magistracie. Za przechowanie radia grozi kara śmierci. Nie długo więc
trwała moja radość. Aparat ukryłem pod łóżkiem i już komunikatów nie słuchałem.
Ale wiemy odbiornik radiowy przetrwał szczęśliwie i posiadam go po dzień
dzisiejszy, jako cenny zabytek i pamiątkę.
W
ów wieczór wyzwolenia Andrychowa nie wiedziałem, co począć. Byłem przecież
członkiem grupy partyzanckiej, związanej z oświęcimskim obozem i przynależnej
do A.K. Nie dokonałem żadnych
bohaterskich czynów
partyzanckich, ale miałem za zadanie podkładanie żywności i lekarstw w
miejscach, gdzie w dzień pracowali poza obozem więźniowie. W nocy te tereny
pustoszały i tam się ukrywało pomoc żywnościową. Było to jednak niebezpieczne,
bo grasowały tam psy esesmańskie i spotkanie się z nimi równało się śmierci.
Byłem wówczas wikariuszem w parafii Jawiszowice.
Nie
mogłem nawiązać żadnego kontaktu z andrychowskimi Akowcami, więc w ów wieczór
oswobodzenia udałem się do budynku Urzędu Miejskiego, by tam zatknąć moją biało-czerwoną
flagę, która czekała na ten moment w ukryciu przez całą okupację. Gdy
podszedłem pod budynek Urzędu Miejskiego, stanąłem osłupiały. Oto na dachu, na
wysokim maszcie oraz nad wejściem do ratusza, powiewały już czerwone flagi z
komunistycznymi gwiazdami. Coś szarpnęło mym sercem boleśnie i wtedy usłyszałem
za sobą chrapliwy głos: „Kuda". Odwróciwszy się, zobaczyłem radzieckiego
żołdaka z pepeszą na ramieniu i flaszką gorzałki w ręce. Ze strachem opuściłem
teren Urzędu Miejskiego i przyciskając do serca ukrytą pod płaszczem flagę biało-czerwoną,
wróciłem do plebani. Tu już zastałem cały tłum żołnierzy radzieckich,
grasujących po całym budynku. Uderzył mnie ostry zapach smoły dochodzący z
plebańskiej kuchni. Gdy tam wszedłem, ujrzałem rozpalony piec kuchenny, a na
czerwonej od gorąca blasze stojący olbrzymi kocioł żelazny, w którym bulgotała
gotująca się smoła. Okazało się, że służyła ona żołnierzom radzieckim do
naklejania adresów, wypisanych na białym płótnie, na worki, w których
przesyłali do swoich rodzin wojenne łupy, zrabowane w prywatnych domach.
Ładowali do worków i przeróżne zegary, i obrazy, bieliznę, ubrania i wszelakie
przedmioty, które uważali za przydatne. Moja obecność nie krępowała ich
zupełnie; uważali te zrabowane łupy za swoją własność i należność. Co pewien
czas zajeżdżało pod plebanię olbrzymie auto ciężarowe i setki tych zapakowanych
worków odwoziło w nieznanym kierunku. Budynek plebani stanowił dla nich rodzaj
poczty nadawczej, gdzie gromadzili i wywozili zrabowane łupy.
Późną
nocą ułożyłem się do snu, wyczerpany przeżyciami dnia. Około godziny 3 nad
ranem zbudziło mnie gwałtowne stukanie do drzwi, prawdopodobnie kolbą karabinu.
To żołnierz radziecki przybył do mnie od pana "pałkownika", który
rezydował na piętrze plebani. Pałkownik zapraszał mnie, a raczej wydał
polecenie, jak zrozumiałem, że mam się natychmiast stawić na wspólną kolację.
Zaspany i zziębnięty udałem się za żołnierzem do pana pałkownika, który w
galowym mundurze, obwieszony medalami, oczekiwał na mnie przy stole zastawionym
jakimś mięsiwem, w gatunku wędzonej słoniny. Poznałem wówczas głównego dowódcę,
który zdobył Andrychów, ale do dziś nie znam jego nazwiska. Przywitał mnie dość
grzecznie i kazał usiąść, choć trochę czuł się zgorszony, ze ja tak bardzo
słabo „gawarim pa ruski". Wy, człowiek kultury, powinniście znać ruski
jazyk. Miałem ochotę odpowiedzieć mu, dlaczego on, człek „kulturny" nie
zna języka polskiego, ale wolałem go nie drażnić. Zaraz napełnił po brzegi dwie
szklanki o pokaźnej pojemności płynem, który okazał się pospolitym bimbrem i
wzniósł toast za Stalina, za Radinu i za wyzwolenie Polszy spod jarzma
sukinsyna Hitlera. Jednym tchem wychylił całą zawartość szklanki i spojrzał na
mnie, czy to samo uczyniłem. Ja natomiast żadną miarą nie mogłem przełknąć
nawet łyka tego śmierdzącego płynu, który miał smak rozpuszczonego wapna i
palił jak diabelski eliksir. Pan pałkownik patrzył na mnie zgorszony widząc, że
część tego "drogocennego" napoju rozlała się po podłodze. Na
szczęście ktoś zapukał do drzwi i pan władca podszedł odebrać jakiś meldunek.
Skorzystałem z okazji i całą zawartość szklanki wylałem do doniczki z kwiatem,
który z pewnością przypłacił życiem taką kąpiel. A może to był jakiś ruski
kwiat, który znosił bimber równie dobrze, jak jego właściciel. Tymczasem pan
pałkownik powrócił i, widząc moją pustą szklankę, od razu pochwycił flaszkę, by
mi nalać na następny toast. Broniłem się zaciekle, co władzę zdenerwowało, bo
stwarzałem pozory, że nie chcę wychylić toastu w tak ważnej chwili zwycięstwa i
za tak wielkie sprawy. Ledwo zdołałem się obronić od tej bimbrowej agresji.
Pałkownik napełnił sobie szklanicę po brzegi, wychylił zawartość bez zmrużenia
oka i, nazwawszy mnie „durak", zadał mi pytanie: „Czy wiem jak się nazywa
obecny prezydent Polski?" Bez wahania odpowiedziałem: „Ignacy
Mościcki". To już wywołało ostre zdenerwowanie pana władzy, który warknął
mi do ucha, ze obecny nasz prezydent mianuje się Bolesław Bierut i mam to sobie
zapamiętać do końca życia. Próbowałem pijanemu pałkownikowi wyjaśnić, że w mieście
widziałem rozplakatowane wezwania, by każdy Polak wracał do tego zajęcia, jakie
sprawował przed wojną. Myślałem więc, że i nasz dawny prezydent wróci na swoje
stanowisko. Pan pałkownik chyba już nie dosłyszał mych wywodów, bo oparł głowę
na stole i zachrapał na całe gardło. Ja tymczasem cichaczem wymknąłem się z
gościny i szczęśliwie wróciłem do swego mieszkania. Nigdy już więcej pana
pałkownika nie spotkałem.
Gdy
wróciłem do mieszkania, zastałem drzwi wyrwane. W plebani rozlegały się dzikie
wrzaski i smród ważonej smoły. W kuchni szczypał w oczy i drapał w gardle ostry
dym. Po chwili ciemności ogarnęły cały budynek.
Azjaci,
którzy u siebie w ojczyźnie najprawdopodobniej nie mieli prądu elektrycznego,
manipulowali przewodami prądu, wykręcali żarówki i dziwili się, że wykręcona
żarówka dalej nie świeci. Powodowali częste spięcia i nie mogłem nadążyć w
naprawianiu bezpieczników. Czyniłem to prymitywnie cienkim, miedzianym
drucikiem, ponieważ nie było wówczas jeszcze bezpieczników mechanicznych.
Ilekroć jednak, po ciemności, rozbłysło światło elektryczne, po naprawieniu
uszkodzonego bezpiecznika, prości żołnierze radzieccy wpadali w zdumienie.
Zyskałem sobie u nich wielki szacunek i zaczęli mnie uważać za wielkiego speca
w dziedzinie prądu elektrycznego. O ile
zrozumiałem, zaczęli mi tłumaczyć, bym porzucił stan duchowny i pojechał do
Związku Radzieckiego. Będzie mi się tam wspaniale powodzić jako wielkiemu
znawcy spraw elektrycznych. Nie skorzystałem jednak z tej oferty i pozostałem
nadal w plebani, wśród tłoku i dzikich wrzasków pijanych żołdaków. Bardzo
lękałem się, by nie wtargnęli do kościoła, ale jakoś św. Maciej ustrzegł i
świątynia pozostała nietknięta.
Przez
całą noc i cały dzień przewalały się przez Andrychów tłumy Armii Czerwonej ze
sprzętem wojennym, ścigając hitlerowców w stronę Kęt i Bielska. Nie chciało się
wprosi wierzyć, że ci żołnierze - azjaci, dzikusy w podartych mundurach, często
bez butów na nogach owiniętych szmatami, z karabinami zawieszonymi na sznurkach
przez plecy, z workami na ramionach, zamiast plecaków, ci ludzie ścigali
wyborową armię Trzeciej Rzeszy, wspaniale uzbrojoną i wyposażoną w nowoczesny
sprzęt wojenny.
Uciekali
w popłochu Germańcy, którzy jeszcze niedawno butnie krzyczeli, że gdzie stanie
stopa niemiecka, stad się już nie cofnie do końca świata.
W
niedzielę 28 stycznia odprawialiśmy normalnie Mszę Św. w kościele. Przybyło tak
wiele ludzi, że świątynia nie mogła ich pomieścić.
Po
każdej Mszy św.,. przed wystawionym Najświętszym Sakramentem, dziękowaliśmy
Bogu za przeżycie tej nawałnicy, za ocalenie świątyni. Na jej dach, w czasie
działań wojennych, padały często pociski zapalne, ale Opatrzność uchroniła od
pożaru. Mimo wielkiego wzruszenia nie odczuwało się entuzjazmu wśród ludzi.
Wszyscy przeżywaliśmy niepokój i koszmar sytuacji:
odszedł
jeden wróg - ciemiężyciel, a przybył drugi. Po Mszy św. wierni odśpiewali
„Boże, coś Polskę" i jednogłośnie kończyli: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić
Panie". W czasie śledztwa, po moim aresztowaniu w 1950 r. postawiono mi
poważny zarzut, że w ową niedzielę, po wkroczeniu Armii
Czerwonej, ani słowem
nie podziękowałem wojskom radzieckim za wyzwolenie -odpowiedziałem, że
Armia Czerwona broniła siebie, a nas, Polaków, wygnała na Sybir i zakuła w
kajdany, jak mnie obecnie.
Mimo
koszmaru drugiej niewoli, pierwsze miesiące po wycofaniu się Niemców miały
pozory wolności. Zaczęły funkcjonować szkoły, otwarły się zakłady pracy, ludzie
entuzjastycznie naprawiali zniszczenia wojenne i nieco swobodniej odetchnęli po
strasznej okupacji hitlerowskiej. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co nas czeka. Jakaś
chwilowa radość wracała do serc. Pamiętam pierwszą powojenną kolędę, która była
zabroniona przez całą okupację. Jakże serdecznie i entuzjastycznie witali
parafianie kapłana w swoich domach. Choć była bieda, w jeden taki wieczór
kolędy, na jednej ulicy przygotowali 11 gorących kolacji. Andrychowianie to
byli wówczas ludzie przedsiębiorczy, energiczni i pełni inicjatywy, toteż po
okupacyjnej nocy zaczął się rozwijać przemysł i rzemiosło. Ruszyły całą parą
Andrychowskie Zakłady Przemysłu Bawełnianego, słynne już przed wojną ze swej
produkcji („Nasz Andrychów chociaż lichy, przyodziewa świat w drelichy").
Zaczną! się rozwijać przemysł maszynowy i motoryzacyjny. Wielu ludzi znalazło
pracę.
W
pierwszych latach powojennych utworzył się w Andrychowie Komitet Rodzicielski,
mający na celu zorganizowanie i powołanie do istnienia prywatnej szkoły
średniej - Gimnazjum Komitetu Rodzicielskiego. Była to zuchwała myśl, ponieważ
nie było na ten cel żadnych środków - Andrychów posiadał dotychczas tylko
szkoły stopnia podstawowego. Młodzież dojeżdżała do szkół średnich do Wadowic,
do Kęt i do Bielska-Białej. Teraz Andrychowianie postanowili założyć własną
szkołę średnią.
Zostałem
zaproszony do tego Komitetu, który tworzyli. Pamiętam te długie wieczory, w
czasie których układaliśmy statut szkoły średniej. A potem przyszły starania o
budynek dla gimnazjum. Po dzień dzisiejszy, za mostem nad Wieprzówką, przy
skrzyżowaniu dróg w kierunku Kęt i do Wieprza, stoi niepokaźny budynek (dziś
dom prywatny), który przygarnął nas w swoje skromne podwoje i może już dziś
zapomniany, stał się Alma Mater andrychowskiego gimnazjum. Ciasnota była
ogromna i brak wyposażenia dawał się we znaki. Młodzież przyniosła sobie
krzesła z domu, za tablice służyły pomalowane deski, które wcześniej używano
jako jadłospisy w jakiejś restauracji.
Ale
zapał był ogromny i radość, że w Andrychowie mamy szkołę średnią imienia ks.
Piotra Skargi. Jeszcze większe trudności wyłoniły się w związku z obsadą grona
nauczycielskiego, ponieważ brakowało fachowców do poszczególnych przedmiotów.
Jakoś jednak z pomocą Bożą uporaliśmy się z różnymi kłopotami i po upływie roku
prywatne gimnazjum w Andrychowie funkcjonowało całkiem poprawnie.
Dyrektorka
gimnazjum, pani Otylia Szczerska - świetlana postać, dobry pedagog i mądry
organizator, wyposażyła szkołę w meble i pomoce naukowe.
Młodzież,
która w części rekrutowała się z szeregów partyzantki wojennej, chętnie garnęła
się do zdobywania wiedzy, bo i też wiek do tego przynaglał. Po upływie
dwóch lat nasze prywatne Gimnazjum Komitetu Rodzicielskiego zostało
upaństwowione i przeniesione do budynku przy Urzędzie Miejskim. Tu już nie było
trudności z pomieszczeniem i obsadą pedagogiczną. Władze oświatowe rozciągnęły
teraz baczną czujność nad realizacją programu nauczania, opartego na ideologii
komunistycznej. Uczący, ludzie dobrzy, uczciwi i przeważnie przedwojenni
pedagodzy, mimo poczucia polskiego patriotyzmu, wiernie i gorliwie realizowali
marksistowsko-leninowski program, często wbrew swoim przekonaniom, w obawie
przed utratą pracy oraz grożącymi konsekwencjami. Młodzież, mimo ducha
polskiego wyniesionego z domu, jednak okazała się podatna na „wzniosłe"
hasła Lenina i Stalina.
Nie
było czynnika, który by uczył odróżniać fałsz od prawdy i dobro od zła.
Szkoła
codziennie na porannym apelu rozbrzmiewała hymnem ku czci „Ojca narodów"
Stalina, którego mianowano "słońcem świata". Zaciekle wpajano
młodzieży historię, że zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy - hitlerowcy, a cały
Związek Radziecki ubolewa i potępia ten niesłychany w dziejach świata
bestialski mord.
Ja
znałem rzeczywistość, bo jeszcze w czasach wojny trafnie przekazywał nam ją
mądry i światły publicysta i najlepszy w Polsce znawca klasyków marksizmu i leninizmu,
nasz ks. Rektor seminaryjny ks. Jan Piwowarczyk.
Książę
Metropolita, Adam Stefan Sapieha, Ordynariusz Krakowski, jeszcze w czasie wojny
był w posiadaniu dokumentów zbrodni katyńskiej, ponieważ razem z komisją
niemiecką, w r. 1943 wyjechał do Katynia i innych miejsc morderstw naszych
polskich oficerów delegat księcia Sapiehy - proboszcz wawelskiej katedry.
Te
dokumenty zostały odnalezione przez U.B. w czasie rewizji przed procesem Kurii
Krakowskiej w 1952 r. i stanowiły
dowód rzeczowy wrogiej
propagandy Metropolity Krakowskiego Adama Stefana Sapiehy przeciw
Związkowi Radzieckiemu.
Czułem
się fatalnie i bolało mnie serce, kiedy wciąż stwierdzałem obałamucanie i
okłamanie młodzieży i nie mogłem temu zapobiegać: Musiałem być bardzo ostrożny,
bo wiedziałem, że w każdej klasie znajduje się ubecki szpieg, który pilnie
relacjonuje swoim mocodawcom wszelkie wypowiedzi polityczne. Szpiegowane były
zwłaszcza moje lekcje religii.
Po
moim aresztowaniu, w czasie śledztwa w więzieniu, w Katowicach, odczytano mi
dokładnie wszelkie moje wypowiedzi, które miały posmak nieprzyjazny w stosunku
do Związku Radzieckiego i Polski Ludowej.
W
okresie wojny i okupacji hitlerowskiej Niemcy nie interesowali się zbytnio
nauczaniem religii przez nas polskich księży.
Lekcje
religii odbywały się wówczas w kościele, a Niemcy nazywali to "Seelsorgen Stunde" - lekcja
duszpasterska. Gromadziliśmy wówczas dzieci i młodzież w budynku kościelnym i
tu przygotowywaliśmy do pierwszej spowiedzi i Komunii św. oraz młodzież do
sakramentu bierzmowania. Ja, w Andrychowie, gdzie przybyłem w 1942 roku,
przekazując wiedzę religijną, uczyłem równocześnie pieśni religijnych. Ówczesne
dzieci, w czasie, gdy nie było telewizora, komputera i innych rozrywek, chętnie
uczyły się kościelnego śpiewu a zwłaszcza kolęd.
By
przekazać tekst pieśni, umieściłem w kościele dużą szkolną tablicę i na niej
wypisywałem słowa pieśni, a dzieci przepisywały je do zeszytów. W pierwszych
latach okupacji nie było w Andrychowie żadnej polskiej szkoły i dzieciom groził
analfabetyzm. Przepisując pieśni religijne do zeszytów, dzieci miały choćby
namiastkę nauki pisania i czytania - i to było pewnego rodzaju tajne nauczanie
języka polskiego.
Niemców
jednak to nie obchodziło i kościół andrychowski rozbrzmiewał w każdą niedzielę
entuzjastycznym śpiewem dziecięcym, co wówczas krzepiło umęczone serca ludzkie.
Starsi parafianie andrychowscy po dzień dzisiejszy wspominają te dziecięce
chóry i pamiętają słowa pieśni.
Za
komunistycznej okupacji lekcje religii stanowiły dla U.B. szczególny przedmiot
zainteresowania i obserwacji. Toteż byłem bardzo ostrożny w wypowiedziach na
lekcjach religii. Nie mogłem jednak pogodzić się z tą potworną deprawacją serc
i umysłów naszych dzieci i młodzieży, i próbowałem choć minimalnie
przeciwdziałać. Życzliwi koledzy i koleżanki z grona nauczycielskiego
ostrzegali mnie, bym się nie narażał, bo w każdej klasie są donosiciele, ja
jednak im wytykałem, że tylko śmieci i zdechłe ryby płyną z prądem, a zdrowa
ryba zawsze obiera kierunek pod prąd. Nie bądźmy zdechłymi rybami.
W
czasie mego nauczania religii w andrychowskiej szkole marszałkiem Polski został
mianowany K. Rokossowski. Wszedłem do klasy, która przed chwilą wysłuchała
entuzjastycznego wykładu polonisty na temat szczęścia i zaszczytu, jaki spotkał
Polskę przez mianowanie nowego marszałka Polski.
Młodzież
w klasie przywitała mnie okrzykiem: „Proszę księdza, mamy nowego
marszałka". Stałem przez chwilę w milczeniu i z bólem serca, a po chwili rzekłem: „Ja się zbytnio
nie cieszę, bo przecie mamy polskich oficerów na stanowisko marszałka. Do generała
Rokossowskiego mam żal głęboki. W czasie Powstania Warszawskiego ze swymi
wojskami stał po drugiej stronie Wisły i patrzył na płonącą naszą stolicę, ale
z pomocą nie pośpieszył. Zdarza się, ze sąsiedzi nieraz żyją w niezgodzie, ale
gdy pożar ogarnia domostwo jednego z nich, drugi zapomina uraz i spieszy na
ratunek. Niestety gen. Rokossowski tego nie uczynił". Pragnąłem choć nieco
ożywić patriotyzm młodzieży, ale czułem, że ich nie przekonałem. Na drugi dzień
już zjawili się w naszej szkole przedstawiciele U. B. z Wadowic i
przesłuchiwali poszczególnych uczniów na temat moich wypowiedzi o Rokossowskim.
Byli również przesłuchiwani na tę okoliczność poszczególni członkowie grona
nauczycielskiego, ale nikt mnie o tym ani słowem nie poinformował. Widocznie
surowo zabroniono im o tym mówić. Epilog znalazła ta sprawa dopiero na moim
procesie, w czasie którego prokurator w Katowicach odczytał dokumentnie moje
słowa, wypowiedziane w klasie, na temat Rokossowskiego.
Pewnego
dnia przyjechał do naszego gimnazjum par wizytator i uroczyście zapowiedział
wizytację szkoły prze/ Krakowskie Kuratorium Oświaty, któremu
podlegaliśmy. Jakież było moje zdziwienie, gdy w przybyłym dygnitarzu
Oświaty rozpoznałem mojego
dawnego profesora matematyki z
gimnazjum w Oświęcimiu, do którego uczęszczałem przed wojną.
Obecny
pan wizytator był w oświęcimskim gimnazjum zagorzałym piłsudczykiem, a tym
samym wrogiem ówczesnego Związku Radzieckiego. Ucząc matematyki przepajał nas
ideologią ówczesnej sanacji i piłsudczyzny. Dokonawszy szczegółowej wizytacji,
na podsumowanie zwołał konferencję z całym gronem nauczycielskim Odbyła się ona
w dość przykrym nastroju. Pan wizytator w gromkich słowach wytknął nam brak
uświadomienia zaangażowania
politycznego odnośnie młodzieży. Członkowie grona, z panem
dyrektorem na czele pospuszczali głowy i mało nie bili się w piersi w poczuciu winy i
zaniedbania. Ja jednak nie mogłem zamilczeć i mimo niezadowolenia wszystkich zebranych,
wyrecytowałem panu władzy, co o tym myślę. Oświadczyłem, że jest nam przykro,
iż pan wizytator nie zauważył naszego trudu, jaki ponieśliśmy w założeniu,
zorganizowaniu i wyposażeniu tego gimnazjum bez pomocy Władz Państwowych.
„Odnośnie stawianego nam zarzutu braku wychowania i zaangażowania politycznego
młodzieży, ośmieliłem się zauważyć, że my kładziemy akcent na przekazywanie
solidnej wiedzy i wychowania młodzieży, na kształtowanie osobowości.
Uświadomienia politycznego nie uważamy za wartość najwyższą, ponieważ polityka
jest zmienna i dostosowana do panującego reżimu. Pozwolę sobie przypomnieć, ze
czcigodny pan wizytator przed wojną był moim nauczycielem matematyki i
wychowawcą w gimnazjum im. Stanisława Konarskiego w Oświęcimiu. Wychowywał nas
Pan w duchu piłsudczyzny i sanacji, a dzisiaj pan wizytator hołduje
diametralnie przeciwnym hasłom i zasadom. Ja przynajmniej nie widzę w polityce
tak cennych wartości, by nią przepajać serca i umysły naszej polskiej
młodzieży. Lepiej ją uczyć i wychowywać na wartościowych obywateli".
Pan
Władza Oświatowa chwilę milczał, z lekka poczerwieniał na twarzy, zdradzając zdenerwowanie. Wreszcie twardo oświadczył,
że nie był zobowiązany tłumaczyć się przed smarkatym uczniem, jaką rolę
odgrywał i jaką pełnił misję w oświęcimskim gimnazjum, do którego przed wojną
uczęszczałem. Widocznie był jakimś tajnym emisariuszem partii komunistycznej,
skoro w tym ustroju zajmował tak ważne stanowisko. A więc pożegnalne spotkanie
z panem wizytatorem zakończyło się nieco niemiłym zgrzytem. Pan wizytator
odjechał, a ja, z jego polecenia zostałem
pozbawiony funkcji wychowawstwa
klasy, którą prowadziłem do matury. Pozbawiono mnie także opieki nad drużyną
harcerską. Innych restrykcji na razie w stosunku do mnie nie zastosowano, bo
powoli zbliżał się dzień odpłaty władzy ludowej za moją wrogość do ludu. Po
wizytacji niektórzy z grona dziękowali mi za moje wypowiedzi skierowane do
wizytatora, ale ja czułem do nich żal, że żaden ani słowem nie poparł mego
stanowiska, ale też rozumiałem ich lęk przed utratą pracy - przecież mieli
rodziny. Rok 1950 upłynął już w atmosferze terroru i ucisku, bo aresztowania
odbywały się coraz częściej. W więzieniu znaleźli się nasi bliscy znajomi,
m.in. O. Henryk - karmelita bosy, z którego rodziną byłem zaprzyjaźniony.
Instynktownie
odczuwałem, że jestem inwigilowany, unikałem więc kontaktu z moimi znajomymi
Akowcami i członkami Ruchu Oporu, których nawet adresu nie znałem. Nigdy nie
uważałem siebie za ważnego działacza politycznego, ale miałem świadomość, że
zamieszczono mnie na liście wrogów ludu. Jesteś księdzem, więc musisz być
wrogiem. Niebawem przeczucia się spełniły i rozpoczęła się
moja gehenna w
kazamatach komunistycznego więzienia.