Ks. Józef Sanak
GORSZY NIŻ BANDYTA
KAPŁAN W STALINOWSKIM
WIĘZIENIU
(1950-1955)
II. Wadowice - pierwsza noc za
kratami
Pierwsze
Boże Narodzenie za kratami
Rozprawa
sądowa 5 maja 1951 roku
Ksiądz
i prokurator założyli „zakon"
Dzień
23 października 1950 r. był bardzo słoneczny, ciepły i pełen wspaniałych barw
jesieni. Kiedy wróciłem ze szkoły po sześciu lekcjach z młodzieżą Liceum
Ogólnokształcącego w Andrychowie, przywitała mnie moja matka, która mieszkała
wraz ze mną. W budynku plebani nie było zbyt wielu pomieszczeń, dlatego
mieszkałem wówczas, jako katecheta, prywatnie u pani Marii S., naprzeciwko
Szkoły Podstawowej w Andrychowie. Zajmowałem wspólnie z matką dwa niewielkie
pokoiki, kuchnię i ubikację na strychu. Mama w tym dniu obchodziła urodziny,
właśnie kończyła 59 rok życia. Złożyłem Jej serdeczne życzenia i podziękowałem
Bogu za to, że jeszcze mam matkę. Ojciec nie żył już od 1949 roku.
Zmęczony
usiadłem przy biurku i dla relaksu zacząłem czytać opowiadania Jana
Dobraczyńskiego zatytułowane Najwyższa miłość. Autor opisuje dzieje
kapłana, który znalazł się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, gdzie snuje
refleksje: „widocznie nie wystarczają mi jedne święcenia kapłańskie, jakie
otrzymałem. Muszę przyjąć święcenia drugie z rąk cierpienia". Dziwnie
uderzyły mnie te słowa. Dłuższy czas rozmyślałem nad nimi. Znałem obóz oświęcimski,
bo choć nie byłem jego więźniem, pracowałem na pierwszej placówce
duszpasterskiej w pobliskiej parafii Jawiszowice i często patrzyłem na
potworności tego miejsca zagłady. Z zadumy wyrwał mnie ostry głos dzwonka przy
drzwiach wejściowych.
Kiedy
otwarłem drzwi, przy wejściu stało trzech młodych mężczyzn. Najstarszy z nich
wręczył mi jakieś pismo i oświadczył, że jestem aresztowany, a oni mają nakaz
przeprowadzenia rewizji w moim mieszkaniu. Z bijącym sercem przeczytałem
rozkaz aresztowania, bez podania powodu, wydany przez Prokuraturę Wojskową w
Katowicach. Przybysze obserwowali mnie bacznie. Jeden z nich, wyglądający na
najmłodszego, powiedział do mnie z pewnym cynizmem w głosie: „Ksiądz mnie uczył
w szkole". Ja nie bardzo go sobie przypominałem, ale w zdenerwowaniu
odpowiedziałem: „Właściwie już wtedy wiedziałem, że z ciebie nic dobrego nie
będzie". Zbyli moje złośliwe powiedzenie milczeniem. Może krępowała ich
nieco obecność mojej matki, która nie mogła pojąć co się stało i z bladymi
wargami pytała: „Za. co? Za co?". Kazali jej usiąść w kącie i nie
mieszać się. Ja również musiałem zająć pozycję z dala od drzwi i okna, i
siedzieć bez ruchu.
Rozpoczęła
się ubecka ceremonia rewizji, czyli rozrzucania wszystkiego, co wzięli do rąk.
Rozpoczęli od szafy z ubraniami i bielizną. Przetrząsali także wszystkie
kieszenie. Szef tej „brygady" od czasu do czasu wyrażał zdziwienie, że nie
znajdują pieniędzy, podejrzanych listów czy innych poszukiwanych przedmiotów.
„Pewnie zdążyliście wszystko pochować" - warknął do mnie ze złością.
Odpowiedziałem tylko cynicznym spojrzeniem.
Jeszcze
większa złość ogarnęła go przy rewizji książek. Tych już nie rzucali na
podłogę, ale skrupulatnie przeglądali, szukając widocznie listów czy
jakichkolwiek pism. Notowali również tytuły niektórych książek, a podejrzane
wrzucali do worka. W pewnej chwili ów mój dawny uczeń wręczył szefowi książkę
zatytułowaną Curie Skłodowska, napisaną przez jej córkę Ewę, mówiąc:
„Szefie, to jakieś pisma kurii biskupiej, pewnie krakowskiej". Szef machinalnie
wrzucił książkę do worka. Tych skonfiskowanych książek zebrano trzy worki i
nigdy ich już nie widziałem. Szefa oburzała tylko liczba moich książek.
Wprawdzie - będąc wówczas młodym księdzem -nie miałem ich jeszcze zbyt wiele,
ale zdaniem przedstawiciela ówczesnego reżimu i to było przejawem
marnotrawstwa, wydawania pieniędzy na rzeczy niepotrzebne.
Jeden
z nich zapytał: „A gdzie macie pieniądze, dolary?". Odpowiedziałem: „Jak
pan widzi, to jest moje bogactwo". Na różne złośliwe uwagi nie odpowiadałem
już wcale, zwłaszcza że mama
prosiła mnie, bym milczał, bo się narażę na szykany.
Siedziałem
około godziny nieruchomo w miejscu wyznaczonym mi przez ubeków, aż wreszcie
wstałem. Mimo ich sprzeciwu, zacząłem spacerować nerwowo po mieszkaniu.
Zauważyłem wówczas, że po twarzy mego „opiekuna" ociekają krople potu,
tak gorliwie poszukiwał dowodów rzeczowych moich „przestępstw". Z
przekąsem więc powiedziałem:
„Widzę,
że się pan spocił, widocznie to ciężka praca, ale spocicie się jeszcze
bardziej, bo nas Polaków jest dużo i będzie to was kosztować dużo wysiłku i
potu zanim nas wykończycie". Spojrzał na mnie jakimś mętnym wzrokiem.
Myślałem, że mnie uderzy, ale się pohamował i nie odezwał się ani słowem.
Rewizja
w jednym pomieszczeniu trwała około dwóch godzin. Następnie przeszli do
drugiego. Nie przechowywałem u siebie nic podejrzanego, więc byłem spokojny o
jej wynik. Nagle jednak zadrżałem. Przypomniałem sobie, że przed rokiem
przyszedł do mnie partyzant i przyniósł rewolwer jeszcze z czasów okupacji, który
wspólnie zamurowaliśmy na strychu w obecnym moim mieszkaniu. „Może się kiedyś
ta broń jeszcze na coś przydać" - tłumaczyliśmy sobie, starannie maskując
miejsce ukrycia. Przypomniałem to sobie i nie byłem pewny, czy moi
„opiekunowie" nie mają czasem przyrządu do wykrywania broni, w takim
wypadku będę pogrzebany.
Pomimo
sprzeciwu szefa nie usiadłem już, lecz chodziłem nerwowo po mieszkaniu. Z
pokoju, który już został przeszukany, prowadziły drzwi na wąski korytarzyk,
który graniczył ze schodami prowadzącymi na piętro.
Zaczęło
się już ściemniać i wtedy zrodził się w mojej głowie plan ucieczki. Ubecy
zajęci byli skrzętnym przeglądaniem książek w drugim pokoju, ja natomiast
spacerowałem w pierwszym. Nagle zauważyłem, że w zamku w drzwiach wyjściowych jest
klucz. Udało mi się go delikatnie, bez szmeru wyciągnąć. Chciałem cicho
otworzyć drzwi, wysunąć się na zewnątrz, zbiec po schodach na dół i uciec do
lasu, który rozciągał się w odległości około 200 metrów od domu, w którym
mieszkałem. Licząc się z obstawą, miałem zamiar wymknąć się bocznymi drzwiami
przez sad otaczający dom pani Marii S. Wysunąłem się więc z mieszkania i udało
mi się włożyć klucz z drugiej strony drzwi. Postanowiłem zamknąć moich
opiekunów w mieszkaniu. Pomyślałem: „Zanim się uporają z drzwiami, to ja już
będę na zewnątrz budynku".
Nerwowo
więc usiłowałem przekręcić klucz w zamku, ale z przerażeniem spostrzegłem, że
drzwi się nie domykają Nie zauważyłem, że kiedy wymykałem się z mieszkania,
podwinął się chodnik na podłodze pod drzwiami i dlatego nie można było ich
zamknąć. Zaalarmowani szmerem ubecy skoczyli za mną do drzwi, a ja nie mogąc
ich zamknąć na klucz, jedynie rękami usiłowałem przyciągać je do siebie. Z
drugiej strony trzech silnych budrysów pociągnęło drzwi w przeciwną stronę i
te z trzaskiem się otworzyły. Zobaczyłem wówczas wymierzoną we mnie lufę
rewolweru i usłyszałem wrzask: „Stój, bo strzelam". Natychmiast nałożono
mi kajdanki i kazano bezwarunkowo usiąść na poprzednim miejscu. Odtąd
siedziałem już grzecznie do końca rewizji, która trwała jeszcze ponad dwie
godziny. Naprzeciw mnie siedziała blada jak ściana moja matka. Nic spodziewała
się, że tak będzie przeżywać swoje 59 urodziny. Patrzyłem, jak jej wargi
szeptały modlitwę.
W
tym czasie ktoś zadzwonił do mego mieszkania. Oprawcy wpuścili do jego wnętrza
panią I. B., żonę kolegi szkolnego, która przyniosła mi pożyczoną książkę.
Natychmiast ją przesłuchano w sprawie celu przybycia, a następnie posadzono
obok mojej mamy. Tak przesiedziała aż do końca rewizji, która zakończyła się
dopiero około godz. 21. 00. Zabrano mi maszynę do pisania, wiele książek i
prawie wszystkie rękopisy kazań. Najboleśniejszą stratą była dla mnie
konfiskata notatek do pracy magisterskiej z homiletyki pt. Adam Mickiewicz w
literaturze kościelnej, którą pisałem u ks. prof. Bystrzonowskiego.
Skonfiskowanych książek, rękopisów i maszyny do pisania nigdy już nie
odzyskałem.
Po
skończonej rewizji zdjęto mi kajdanki, kazano się ubrać i pożegnać z matką. Jej
spojrzenie pozostanie w mej pamięci na zawsze. To nie był tylko smutek i ból,
ale jakaś hardość i twardość, jakby chciała mi powiedzieć: „Synu, wytrwaj i nie
bój się, ja będę się za ciebie modlić".
Ubrałem
sutannę i ciepły płaszcz, nałożyłem ciepłe obuwie spodziewając się zimna, bo
przecież był to już koniec października. Powtórnie nałożono mi kajdanki i
trzymając pod ręce sprowadzono na dół, gdzie już oczekiwał podstawiony
samochód. Gospodyni domu i jej córka nie wiedziały, co się ze mną dzieje. W tym
czasie wracali tłumnie ludzie z pracy z fabryki AZPB w Andrychowie, czego ubecy
nie przewidzieli.
Pracownicy
fabryki, którzy mnie dobrze znali, patrzyli na mnie zdziwieni, nie pojmując, co
się dzieje. Krzyknąłem wówczas: „Jestem aresztowany". Ubek szybko
zacisnął mi usta ręką, wepchnięto mnie do samochodu i ruszyliśmy do Wadowic.
W
Wadowicach szef UB powitał mnie okrzykami tryumfu, że nareszcie ks. Sanak
doczekał się sprawiedliwości; nareszcie tak wielki wróg Polski Ludowej
zaprzestał swej działalności. Ośmieliłem się powiedzieć nieco cynicznie: „Pan
naczelnik słusznie się cieszy, bo zatrzymaliście groźnego bandytę".
Wówczas usłyszałem zwrot, który głęboko utkwił w mojej pamięci. Pan naczelnik
patrząc na mnie z nienawiścią wycedził przez żółte zęby: „Gorszy niż
bandyta". To powiedzenie odnośnie księży komuniści mieli chyba zakodowane
w swej propagandzie antyreligijnej i walce z Kościołem, ponieważ usłyszałem je
w tym samym brzmieniu jeszcze kilkakrotnie w czasie więziennej poniewierki.
Wtedy jednak jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się kryje za tym
powiedzeniem.
Po
odebraniu płaszcza, paska od spodni i sznurowadeł, bym się czasem nie powiesił,
wtrącono mnie do jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Miałem wrażenie, że znajduję
się na strychu przegrodzonym metalową siatką. Przed sobą widziałem tylko nieco
słomy rozesłanej na brudnej podłodze. To było moje pierwsze łoże więzienne. Nie
dano mi ani prześcieradła, ani koca, nie mówiąc już o poduszce. Na szczęście
noc była ciepła. Powoli przyzwyczaiłem się do ciemności i zacząłem rozglądać
się po więziennym „apartamencie". Nadsłuchiwałem bacznie, czy nie usłyszę
jakichś ludzkich odgłosów, ale przez niewielkie okno dochodziło tylko stukanie
ciężkich kroków po kamiennej posadzce. Podszedłem do okienka, które nie miało
szyb i wychyliłem głowę na zewnątrz. Zobaczyłem na dole żołnierza z karabinem
przewieszonym przez ramię, który pełnił wartę przy tym ubeckim areszcie.
Maszerując wzdłuż długiego korytarza wystukiwał miarowe kroki, których echo
roznosiło się po całym więzieniu. Nie spoglądał do góry, skąd się wychyliłem,
więc usiłowałem nawiązać kontakt z ludźmi, którzy przechodzili ulicą. Gdy
żołnierz się oddalił, zawołałem kilkakrotnie: „Jestem księdzem z Andrychowa!
Zostałem aresztowany! Powiedzcie mojej matce w Andrychowie, że na razie jestem
w Wadowicach".
Czasem
ktoś z przechodniów podniósł głowę, ale natychmiast przyśpieszał kroku, by jak
najdalej uciec od więzienia. Widząc bezskuteczność moich zabiegów, zrezygnowałem
z porozumienia się z przechodniami i odmówiwszy wieczorny pacierz, położyłem
się na słomie, której było wprawdzie pod dostatkiem, ale cuchnęła zgnilizną i
ludzkim moczem. Nie zwracałem jednak na to uwagi. Zmęczony, próbowałem zasnąć,
ale bez powodzenia. Ogarnęły mnie tak natrętne myśli, że sen odbiegł daleko. Zacząłem się ponownie modlić: „Panie,
Ojcze Niebieski, w Twoje ręce się oddaję i Twej Opatrzności polecam. Ty
kierujesz losami ludzkimi, więc ufam bezgranicznie Twej ojcowskiej opiece w tej
niedoli. Może rzeczywiście i mnie nie wy starczaj ą jedne święcenia
kapłańskie, może trzeba ukończyć drugie seminarium, przyjąć drugie święcenia z
rąk cierpienia. Bądź wola Twoja, Panie".
Pokrzepiony
tą refleksją i ufną modlitwą zasnąłem, ale nie na długo. Zbudziło mnie bolesne
pieczenie, które odczuwałem prawie na całym ciele, pogryziony przez więzienne
pchły. Niespokojne myśli nachodziły mnie natrętnie. Zacząłem się zastanawiać,
za co zostałem aresztowany. Nie poczuwałem się do żadnego przestępstwa. Jednak
miałem pełną świadomość tego, że to niewiele znaczy dla „miłościwie
panujących". Zdawałem sobie sprawę z tego, że władze komunistyczne mnie
nienawidzą. Za czasów okupacji hitlerowskiej związałem się z Armią Krajową,
zwłaszcza z ludźmi, którzy usiłowali nieść pomoc więźniom obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu. Byłem wikariuszem w parafii Jawiszowice,
odległej o dziewięć kilometrów od obozu zagłady. W samych Jawiszowicach również
istniał obóz, przeznaczony dla Żydów pracujących w kopalni. Była to filia
Oświęcimia. Jako neoprezbiter patrzyłem codziennie na grupy Żydów prowadzonych
przez SS-manów z psami do pracy w kopalni oraz na powracające grupy, wlokące
trupy do obozu.
W
takich okolicznościach zostałem wciągnięty do grupy konspiracyjnej Armii Krajowej,
której zadaniem było dostarczanie żywności więźniom ginącym z głodu. Na
terenach poza obozem, gdzie więźniowie w dzień pracowali otoczeni kordonem
SS-manów i psów, zakopywaliśmy nocą żywność, którą w czasie pracy odnajdywali
więźniowie. To była moja jedyna praca konspiracyjna w okresie okupacji. Władze
komunistyczne o tym wiedziały i wcale nie poczytywały mi tej działalności za
zasługę.
Najbardziej
jednak naraziłem się komunistom przez pracę w szkołach z dziećmi i młodzieżą.
Grono nauczycielskie w Andrychowie, bo tam mnie przeniesiono z Jawiszowic,
stanowili ludzie zacni i pracowici, dobrzy pedagodzy, ale wystraszeni i ślepo
realizujący nakazy programów szkolnych. Szkoła podstawowa, w której uczyłem
religii, rozbrzmiewała hymnem ku czci Stalina. Dzieci uważały go za ojca
narodów i słońce świata. A ja nie umiałem ukryć swej goryczy.
W
szkole średniej, liceum ogólnokształcącym, było podobnie. Pamiętam, jak raz
wszedłem do klasy na lekcję i młodzież powitała mnie z entuzjazmem i ciesząc
się, że nowym marszałkiem Polski został mianowany „wspaniały Polak" -
Rokossowski. To właśnie przed moją lekcją profesor polonista wywołał u
młodzieży taki entuzjazm z okazji nominacji nowego marszałka. Powiedziałem
wówczas uczniom, że ja również cieszyłbym się z tej nominacji, ale nie mogę
marszałkowi Rokossowskiemu darować tego, że w czasie powstania warszawskiego,
kiedy stolica płonęła, on stał z wojskiem po drugiej stronie Wisły i nic nie
uczynił, by pomóc walczącej Warszawie. Młodzież przyjęła tę moją relację ze zdziwieniem,
a może niektórzy ze zgorszeniem. Po południu, tego samego dnia, UB już było w
szkole i przeprowadzało dokładne śledztwo odnośnie mych wypowiedzi.
Leżąc
na śmierdzącej słomie, wracałem do tych wydarzeń, ale uspokajała mnie myśl, że
w tej sprawie nawet nie byłem przesłuchiwany.
Gorszym
„przestępstwem", które zaostrzyło czujność władzy ludowej w stosunku do
mej osoby, była sprawa rekolekcji przedmaturalnych w roku 1950. Młodzież, mimo
że była odpowiednio indoktrynowana, jednak uczęszczała gorliwie na lekcje
religii, które wówczas odbywały się w szkołach. Na rekolekcje przedmaturalne
pojechali wszyscy - zarówno uczennice, jak i uczniowie z klasy, której byłem
wychowawcą. Tego rodzaju komplet zdarzył mi się raz w życiu, właśnie wtedy. Nie
poczytuję sobie tego za własną zasługę. Zdecydowanie przyczynili się do udziału
młodzieży w rekolekcjach zarówno rodzice, jak i grono nauczycielskie. Ale to
był szok dla UB. Przecież w rekolekcjach brała udział również młodzież z rodzin
komunistycznych. Dlatego mówili: „Trzeba skończyć z tym klechą, bo nam młodzież
kompletnie zdeprawuje". Taka rezolucja zapadła na posiedzeniu Komitetu w
Wadowicach.
Powracałem
do tych wydarzeń, leżąc na więziennym strychu, ale znów uspokajała mnie myśl,
że przecież to miało miejsce w czasie zimowych ferii, a obecnie jest już
koniec października. Po chwili przypomniałem sobie jednak, że pracownicy UB
prowadzili ścisłe śledztwo i przesłuchiwali młodzież w sprawie rekolekcji.
Ówczesny dyrektor szkoły nakazał mi złożyć na piśmie wyjaśnienie, ilu uczniów
wyjechało na rekolekcje, kto nie pojechał, jakie były tam prowadzone zajęcia,
jakie warunki bytowe itp.
Odpowiedziałem
krótko, że żadnej informacji nie
udzielę, ponieważ rekolekcje odbywały się w czasie wolnym od nauki i tylko
rodzice mieli prawo decydować o uczestnictwie w nich syna lub córki.
Sprawa
przycichła i znów w moich rozmyślaniach nocnych uspokajałem się tą
okolicznością. Na wieży wadowickiego kościoła zegar wybił godzinę trzecią.
Poleciwszy się Matce Bożej, zasnąłem głęboko. Zbudziło mnie dopiero silne
kopnięcie w drzwi i wołanie strażnika: „Pobudka, wstać".
Gdy
wstałem, na dworze było jeszcze szaro. Kiedy ubrałem się w sutannę, nagle
otwarły się drzwi. Zobaczyłem więziennego strażnika i zapytałem, gdzie mogę
się umyć. „Nie ma czasu na mycie" - odwarknął i od razu wyprowadził mnie
na podwórze. Tam już stało auto ciężarowe gotowe do drogi. Po chwili
wyprowadzono jeszcze chłopca w wieku około 18 lat. Zauważyłem na jego twarzy
liczne sińce - ślady pobicia. Kazano nam szybko wskakiwać na odkryty wóz,
usiąść na desce tak, abyśmy twarzami byli zwróceni w przeciwne strony, i wtedy
zostaliśmy razem skuci kajdankami za ręce. Dwóch uzbrojonych w ręczne karabiny
maszynowe mundurowych usiadło obok nas i samochód ruszył w kierunku Krakowa.
Zapowiedziano nam, że nie wolno rozmawiać, a w razie jakiejkolwiek próby
ucieczki zostaniemy zastrzeleni bez ostrzeżenia. Niewiele słuchałem gromkich
pogróżek żołdaków, bo podziwiałem piękno jesiennej przyrody, która zdawała się
żegnać mnie na długie lata.
A
jesień w tym roku była szczególnie piękna. Patrząc na bajecznie kolorowe drzewa
przypomniałem sobie wiersz Puszkina o jesieni i próbowałem go sobie odtworzyć.
„Melancholijne
dni, oczarowanie oczu,
Lubię
przyrody pożegnalny strój.
Gdy
się wspaniałe krasy jej roztoczą,
W
purpurze, w złocie więdniesz lesie mój.
W
gałęziach wiatr i świeży dech w przeźroczu,
I
mgieł na niebie biało-płynny zwój,
I
rzadki słońca blask, i pierwszy podmuch groźny,
I
oddalone siwej zimy groźby".
(A.
Puszkin, Jesień)
Upojony
czarem jesieni na chwilę zapomniałem o mojej przykrej i bolesnej sytuacji. Ale
z zadumy wyrwał mnie szorstki głos żołnierza. „Co tam mamroczesz pod nosem?
Mówiłem, że rozmawiać nie
wolno". Spojrzałem z politowaniem na tego „stupaję" w polskim
mundurze i już tylko w głębi serca żegnałem się z przyrodą, którą kocham od
dzieciństwa.
W
czasie wspólnej podróży przykuty do mej ręki towarzysz niedoli zdołał mi
szepnąć, że jest partyzantem, który wpadł w zasadzkę w czasie obławy. Prosił o
modlitwę, co mu solennie szeptem przyrzekłem.
Tak
dojechaliśmy do Krakowa. Nasza „kibitka" zatrzymała się na ul. Pomorskiej
przed siedzibą Urzędu Bezpieczeństwa. Strażnicy zdjęli kajdanki z ręki
partyzanta - towarzysza niedoli, ale ze mną był kłopot. Strażnik widocznie
zgubił kluczyk, bo otwierał zamek agrafką. Kiedy się to nie udało i kajdany
wisiały na mej dłoni, rzucili mi na ręce koc, by zakryć ten widok, ponieważ
liczni przechodnie przystawali na ulicy i patrzyli na niecodzienną scenkę:
ksiądz w sutannie z kajdankami na ręce, wprawdzie tylko jednej.
Gdy
wysiadłem z samochodu, zrzuciłem koc na ziemię i podniosłem wysoko rękę, na
której dyndały kajdanki. Krzyknąłem wtedy gromko, by ludzie słyszeli: „Ja się
nie wstydzę tych kajdan". Pchnięto mnie wtedy silnie do wnętrza budynku
i zatrzaśnięto drzwi.
Towarzysza
niedoli, partyzanta, już więcej na oczy nie widziałem. Wprowadzono mnie do
dużej sali, w której na ścianie wisiał portret Stalina. Kazano stać na
baczność i czekać. W międzyczasie udało się kajdany otworzyć i moja prawa ręka
już była wolna od „bransolety". Pozostały tylko na niej sine odciski.
W
pewnej chwili wyszedł z bocznych drzwi mały człowieczek. Wolnym krokiem
zbliżył się do mnie i wlepił wzrok w moją twarz. Nagle wydał jakiś dziki okrzyk
ni to radości, ni to szyderstwa i zawołał: „A, to ksiądz Sanak! Witamy,
witamy...", po czym wykonał coś w rodzaju murzyńskiego tańca, wydając dziwne
dźwięki. Miały to być wyrazy radości z powodu schwytania tak wielkiego wroga
ludu. Nie mogłem pojąć, że jestem tak ważny i znów zagadnąłem: „Faktycznie,
złapaliście bardzo groźnego bandytę". I oto usłyszałem to samo
powiedzenie, które padło z ust ubeka w Wadowicach: „Gorzej niż bandytę, gorzej
niż bandytę". Stałem oniemiały, odnosząc wrażenie, że ten człowiek jest
nienormalny. Trwało to jednak bardzo krótko. Szef widocznie się śpieszył, więc
wydał rozkaz odwiezienia mnie na dworzec kolejowy. Po kilkunastu minutach
siedziałem już w przedziale pustego wagonu w towarzystwie dwóch cywilów. Pociąg
zmierzał w kierunku Katowic.
W
Katowicach, w dawnym pomieszczeniu Gestapo przy ul. Francuskiej, zostałem znów
powitany „uroczyście" przez tamtejszego szefa, który z wielką powagą
wygłosił do mnie przemówienie na temat wszechwładzy UB. „Mamy moc was
aresztować i uwięzić, mamy też moc was uwolnić i to natychmiast. Musicie
jednak dać nam dowody waszej lojalności wobec władzy ludowej przez współpracę z
nami. My nie będziemy od was wiele żądać. Od czasu do czasu przekażecie nam,
co księża mówią między sobą na tematy polityczne, co mówią biskupi, co jest
tematem waszych spotkań i konferencji. Relacje przekażecie nam na piśmie. Co
wy na to? Możecie jeszcze dziś odjechać samochodem do domu, możecie otrzymać
parafię, jaką sobie wybierzecie. Czekam na odpowiedź".
Milczałem
przez dłuższą chwilę, modląc się w duchu:
„Panie,
który słyszałeś podobne słowa od Piłata: «Mam moc Cię skazać i mam moc Cię
wypuścić», udziel mi siły, bym się nie
załamał". Wówczas już bez wahania odpowiedziałem dobitnie: „Panie
Naczelniku! Polski ksiądz ma różne wady, bo jest człowiekiem, ale Judaszem i
zdrajcą nigdy".
Błysnęły
złowrogo oczy mego możnowładcy i wtedy już bez kurtuazji, którą na początku
okazywał, obsypał mnie ordynarnymi epitetami: „W takim razie będziesz tu
powoli zdychać. Odprowadzić".
Żołnierz
chwycił mnie za ramię i pociągnął wzdłuż korytarza, wpychając do małego
pomieszczenia, które swym wyglądem i umeblowaniem wyglądało na biuro śledcze.
Zgrzytnęły rygle w drzwiach i nareszcie zostałem się sam.
Mimo
trudnej sytuacji, jakaś dziwna radość wypełniała moje serce, choć zdawałem
sobie sprawę z konsekwencji, jakie poniosę za odpowiedź daną panu
naczelnikowi. W kącie stała jakaś leżanka, więc ułożyłem się do snu. Tym razem
nie zabrano mi płaszcza (ani sznurowadeł), więc mogłem się przynajmniej okryć,
by ochronić się przed więziennym chłodem.
Nie
mogłem zasnąć. Byłem głodny, bo od chwili aresztowania nic nie jadłem. Jednak
silniejsze od głodu było pytanie o powód aresztowania. Myślałem: „O co mnie
będą oskarżać? Chyba o wrogą propagandę wśród młodzieży". Nie przyszło mi
jeszcze wówczas do głowy, co „miłościwie panujący" uknuli przeciw mnie i
pewnie nigdy bym się tego nie domyślił.
Rano
strażnik przyniósł mi kawę - a raczej namiastkę kawy - i powiedział, że jeśli
mam przy sobie pieniądze, to może mi kupić chleb lub bułki. Miałem oczywiście
jakieś złotówki w portfelu, więc przynajmniej posiliłem się i poprawiło się
moje samopoczucie.
W
trzecim dniu mej kwarantanny zauważyłem, że od zewnątrz czyści i myje okna
jakaś kobieta stojąca na drabinie. Zaglądała do mego pomieszczenia i
zobaczywszy mnie w sutannie, na chwilę przerwała swoją pracę. Podszedłem więc
do okna i zobaczyłem długi szereg młodych i starszych mężczyzn, ustawionych jeden
za drugim i wolno posuwających siew stronę otwartej bramy. „Co to za
jedni?" - spytałem szeptem kobiety. Ta rozglądnęła się na prawo i lewo, w
dół i do góry, i po chwili odrzekła: „To kapusie katowiccy idą po swoje pensje,
bo zbliża się koniec miesiąca". Patrzyłem jeszcze długo na posuwający się
korowód donosicieli. Pomyślałem sobie, że panowie możnowładcy mogą spać
spokojnie, skoro mają tylu sługusów do dyspozycji.
Po
południu tegoż dnia drzwi się wreszcie otwarły i zostałem przewieziony do
więzienia przy ul. Mikołowskiej w Katowicach. Postawiono mnie przed wielką
bramą tego ponurego gmachu i przez pewien czas miałem możność spojrzeć na
kazamaty, w których mi przyszło spędzić osiemnaście miesięcy. Wcześniej nieraz
przechodziłem tą ulicą, tuż obok więzienia, ale nigdy nie zainteresowałem się
tym przybytkiem ludzkiej niedoli. Nigdy nie zdawałem sobie z sprawy, że gdyby
ludzkie cierpienie, zarówno moralne, jak i fizyczne, miało moc unoszenia się w
powietrze, wówczas ten gmach wzleciałby do stratosfery. Wreszcie zgrzytnęły
wrzeciądze i otwarła się ciężka brama. Kazano mi wsiąść do samochodu i
uroczyście wjechałem na podwórze, a potem w następne. Już nie wiem, ile tych
bram się otwierało. Wepchnięto mnie do magazynu, gdzie dwaj więźniowie
ściągnęli ze mnie płaszcz, kazali zdjąć sutannę, sweter, spodnie, bieliznę i
obuwie. W zamian za to otrzymałem więzienną bieliznę i ubranie. Jako że jestem
wysokiego wzrostu, całe umundurowanie okazało się dla mnie za ciasne i za
krótkie. Jedynie buty z drewnianą podeszwą były o dwa numery za duże. Choć noga
w nich latała, przynajmniej mnie nie uwierały. Prosiłem, by mi wymieniono bluzę
więzienną i spodnie na większe, ale w odpowiedzi usłyszałem, bym się cieszył,
że takie otrzymałem. Od tego czasu przez pięć kolejnych lat chodziłem w tym
śmiesznym, więziennym ubraniu i każdym krokiem wystukiwałem drewniakami melodie
więzienne.
Nader
boleśnie przeżyłem ścinanie włosów. Wprawdzie obowiązywało ono regulaminowo
dopiero po wyroku sądowym, ale mnie poddano natychmiast tej ceremonii. Jak
dotąd trzymałem się dzielnie i twardo odparowywałem wymierzone mi ciosy, ale
obecnie już nie mogłem zapanować nad sobą. Miałem zawsze bujne, gęste włosy i
teraz patrzyłem, jak ciemne pukle spadają na podłogę. Po chwili wstałem ze
stołka ogolony, prawie łysy -jak kula bilardowa. Łzy pociekły mi po twarzy.
Teraz dopiero odczułem całą niedolę, która mnie czeka. Otrzymałem glinianą
miskę, drewnianą łyżkę i blaszany garnuszek. Przydzielono mi jeszcze dziurawy
i cuchnący naftaliną koc. Wszystko to stanowiło całe moje uposażenie, choć
jego właścicielem było Ludowe Państwo Polskie. W tych okolicznościach,
pierwszy raz w życiu, odczułem, że wyzbycie się wszelkiej własności materialnej
stwarza poczucie jakiejś wewnętrznej
lekkości czy nawet wolności.
Oddziałowy,
zwany popularnie „klawiszem", zauważył wiszący na mojej szyi medalik Matki
Bożej. Rozjuszyło go to widocznie, bo szarpnął gwałtownie, zerwał łańcuszek i
wrzucił do worka. Na moją prośbę, by mi tę „drobnostkę" zostawił, odpowiedział
cynicznie: „Tu wam gusła niepotrzebne". Coś mnie wówczas w sercu zakłuło.
Oddziałowy, w języku więziennym popularnie zwany „szczurem mącznym" ze
względu na bladość cery, zaprowadził mnie na pierwsze piętro do celi nr 17.
Po
drodze miałem możność poznać więzienie od wewnątrz. Wzdłuż ścian przez cztery
piętra biegły betonowe chodniki zabezpieczone poręczą, a przez całą długość
budynku rozciągnięta była siatka. Podobno zdarzały się wypadki, że więźniowie
rzucali się z pięter i ta siatka miała zabezpieczać przed upadkiem na beton.
Zgrzytnął zamek w drzwiach okutych żelazną blachą i „szczur mączny"
wepchnął mnie do celi, zamykając za mną drzwi kluczem i ryglem.
W
małej celi powitało mnie sześć twarzy spoglądających na mnie z niechęcią, bo
moja osoba jeszcze bardziej uszczuplała i tak niewielki metraż przypadający na
jedną osobę. W czasie okupacji Niemcy osadzali w takiej celi dwóch, najwyżej
trzech więźniów. Obrońcy ludu pracującego umieszczali w takiej samej celi
siedmioro ludzi. Zaduch i smród ludzkich ekskrementów uderzył mnie zaraz przy
wejściu. Spytałem, gdzie jest moje miejsce, ale jedyną reakcją był śmiech.
Stwierdziłem po chwili, że nikt tu nie ma własnego kąta. Całe umeblowanie
celi to sczerniały stół, dwa taborety, jeden siennik, na którym leżały
pozwijane w kostkę koce, i kibel sanitarny, z którego dobywał się fetor.
Zapoznałem
się powoli z braćmi niedoli. Nie lubię używać określenia „towarzysz
niedoli", bo uważam to za ujmę dla cierpiącego człowieka. W naszej
psychice słowo „towarzysz" budziło odruch wstrętu i odrazy. Wkrótce
przekonałem się, że wszyscy moi bracia niedoli to ludzie czyniący wrażenie
uczciwych, ludzie prześladowani za swoje przekonania. Wszyscy umęczeni, bo już
przeszło rok nie wypuszczano ich z tej śmierdzącej celi, by się czasem nie
porozumieli z innymi więźniami i nie utrudniali śledztwa.
Zbliżał
się wieczór, więc po chwili rozległ się szum i stuki na korytarzu. „Mączny
szczur" otworzył drzwi. Wszyscy musieliśmy stanąć na baczność, a starszy
celi głośno meldował: „Panie oddziałowy, cela nr 17, stan siedmiu, gotowi do
pobrania posiłku". Tak zwany „kalifaktor" podsunął kocioł pod nasze
otwarte drzwi i każdemu chlusnął do miski jedną chochlę płynu, który miał być
zupą. Złożyliśmy gliniane miski na stole i na stojąco, bo tylko dwóch usiadło
na taboretach, spożywaliśmy tę mizerną kolację, składającą się z pół litra
zupy o niewiadomej treści.
Wyżywienie
więźnia za czasów stalinowskich wyglądało następująco: rano każdy otrzymywał
czterdzieści dekagramów chleba oraz jeden litr kawy; chleb był pieczony
częściowo z otrąb, częściowo z mąki razowej. Na wagę był bardzo ciężki.
Stanowił jednak podstawę pożywienia, bo można było zjeść część na śniadanie, a
resztę zostawić na obiad do zupy i na kolację.
W
pierwszy poranek chleba nie otrzymałem, więc wszyscy bracia niedoli ułamali po
kawałku ze swej szczupłej porcji i podzielili się ze mną. Byłem wzruszony tym
odruchem serca, którego jeszcze wielokrotnie doświadczyłem w czasie więziennej
drogi krzyżowej.
Napój
więzienny, zwany szumnie kawą, sporządzany był z wody, w której przegotowano
spalony chleb oraz cykorię, oczywiście bez cukru. Obiad składał się z dwóch
dań: jednego litra zupy i garści ziemniaków lub kaszy polanej jakimś płynem,
co nazywano „gulaszem". Na kolację więzień otrzymywał pół litra zupy.
Paczek
z domu do więzienia stalinowskiego przesyłać nie było wolno. Władze
oświadczały, że więzień ma dosyć jedzenia, więc mu niczego nie trzeba posyłać.
Przez pięć lat przebywania w więzieniu nie otrzymałem ani jednej paczki z domu,
prócz brewiarza, na który uzyskałem zezwolenie dopiero w piątym roku od
aresztowania.
Brewiarz
i różaniec to pierwsze przedmioty, których zostałem pozbawiony w Katowicach. W
celi na razie nie przyznawałem się, że jestem księdzem, bo nie wiedziałem, z
jakim spotka się to przyjęciem. Zbliżała się noc i trzeba było czynić w celi
przygotowania do snu. Okazało się, że są tylko dwa sienniki, na których musimy
się zmieścić w siódemkę.
Siennik,
w którym słoma już dawno zamieniła siew sieczkę, a raczej w proch, służył
tylko jako podkładka pod plecy. Poduszka, również ze słomy, dawała wsparcie dla
głowy, nogi natomiast złożone były na betonie, bo taka była posadzka w celi.
Spać można było tylko na boku. Odwracanie się na drugi bok odbywało się na
komendę. Przypominały mi się śledzie ułożone w puszce, tylko że one nie musiały
się odwracać. Najgorsze było chrapanie. Niektórzy tak byli w tym wyspecjalizowani,
że potrafili spać i chrapać koszmarnie, mimo że się ich trącało, szarpało i
zatykało usta ręką. Na chwilę przerywali „koncert", by po krótkiej chwili
kontynuować swą uwerturę do rana. Jedyną zaletą tego „śledziowego" spania
było to, że grzaliśmy się wzajemnie i nie odczuwaliśmy zimna. W celi mizerne
ogrzewanie włączone było jedynie od listopada do marca włącznie. Zimno więc
dokuczało boleśnie. Nie zapomnę tych koszmarnych nocy do końca życia.
Przed
ułożeniem się do snu trzeba było wystawić na korytarz swój więzienny
„garnitur", złożony idealnie w kostkę, buty, by czasem ktoś w nocy nie
uciekł, oraz miskę glinianą i łyżkę drewnianą, aby nią czasami nie wydłubać
dziury w murze i nie próbować ucieczki. Koszmarem było również załatwianie potrzeb
fizjologicznych. Do tego celu służył kibel sanitarny, przykryty nieszczelną
pokrywą. Każde otwarcie kibla uwalniało smród unoszący się przez dłuższy czas w
powietrzu. Małe, zakratowane okienko nie wystarczało do wentylacji, więc tym
cuchnącym powietrzem oddychaliśmy przez cały dzień i noc.
Dla
więźniów w czasie śledztwa, a zwłaszcza dla politycznych, spacerów nie było.
Dopiero po upływie roku pierwszy raz zobaczyłem słońce na niebie i odetchnąłem
świeżym powietrzem. O godz. 6 rano dźwięk gongu wzywał do natychmiastowej
pobudki. Otwierano wówczas drzwi celi i trzeba było wynieść na korytarz kibel
sanitarny oraz wnieść taborety z ubraniami i innymi akcesoriami. Za chwilę
kibel wracał do celi wysypany wewnątrz chlorem, co chwilowo niwelowało smród,
ale powodowało łzawienie oczu i drapanie w gardle. Jedno wiadro wody miało
wystarczać do porannej toalety dla siedmiu więźniów. Poranne mycie odbywało
siew ten sposób, że każdy nalewał do glinianej miski litr wody i nachylał się
nad śmierdzącym kubłem. Ktoś drugi polewał wodą nader oszczędnie, by
wystarczyło wody na obmycie twarzy i rąk. Nogi myliśmy tylko co dwa tygodnie w
czasie kąpieli pod prysznicem. Udrękę sprawiało również golenie. Więzień nie
mógł posiadać przyrządów do golenia, bo żyletka czy brzytwa były przedmiotami
niebezpiecznymi. Golenie odbywało się raz na tydzień. Wszyscy więźniowie z celi
musieli się usadowić na schodach, każdy kolejny o stopień niżej. Jeden więzień
niósł wiaderko z rozpuszczonym mydłem. Dużym pędzlem, jakiego się używa do
malowania ścian, chlastał po twarzy i oczach, a drugi podchodził z brzytwą i
kilkoma pociągnięciami zgarniał mydło z twarzy. Nieogolony zarost odrastał w
ciągu tygodnia w postaci kosmyków na twarzy, co czyniło więźnia podobnym do
bandyty. Na szczęście lustra nie było, więc sami siebie nie mogliśmy oglądać.
Brzytwę ostrzył fryzjer po ogoleniu pięciu więźniów. Kto więc był pierwszy po
naostrzeniu brzytwy, ten miał szczęście, ale kto był piąty z rzędu, ten cierpiał
katusze.
Po
myciu należało posprzątać i ułożyć w kostkę sienniki i poduszki. Choć tumany
kurzu wypełniały celę, to jednak przybierała ona względnie przyzwoity wygląd,
tak by nie podpaść, kiedy „klawisze" przyjdą sprawdzać czystość.
W
takiej to atmosferze płynęły więzienne noce i dnie, podobne do siebie jak dwie
krople więziennej zupy. Ale ta monotonia została brutalnie przerwana tym, czego
się najbardziej lękałem. Rozpoczęło się śledztwo.
Już
wcześniej w celi słyszałem wiele o przesłuchaniach i okrucieństwach, jakie
stosowano względem więźniów. Moi bracia niedoli prawie codziennie byli
wyprowadzani z celi, czasami w dzień, ale częściej wieczorem, zwłaszcza kiedy z
pobliskiego kościoła Chrystusa Króla w Katowicach odzywały się dzwony. Z
pewnością dzwoniono na Anioł Pański i wtedy też rozpoczynały się wieczorne
przesłuchania. Więźniowie szczególnie bali się tych nocnych przesłuchań.
Wracali z nich często nad ranem, a czasami dopiero na drugi dzień, zazwyczaj zakrwawieni i pobici.
Obmywaliśmy im rany i pocieszali, jak tylko potrafiliśmy to czynić.
Ze
mną jakoś zwlekano. Minął tydzień, a mnie jeszcze nie wezwano na przesłuchanie.
Aczkolwiek nic poczuwałem się do żadnego czynu, który mógłby zasługiwać na
wyrok, ogarniał mnie lęk i niepokój. Przecież znałem powiedzenie, które stało
się sloganem: „Oby tylko był człowiek, paragraf się zawsze znajdzie".
Modliłem się gorąco i żarliwie. „Panie Jezu, włóczony na przesłuchania do
Annasza, Kajfasza i Piłata, udziel mi siły, bym się nie załamał". Aż
wreszcie, pewnego dnia przed południem, drzwi celi otwarły się z trzaskiem i
oddziałowy warknął: „Sanak, wychodzić!". „Panie Jezu, włóczony po ludzkich
sądach, bądź ze mną i wesprzyj mnie" -westchnąłem. Szedłem długim
korytarzem. Mijając drzwi poszczególnych cel, słyszałem krzyki, jęki i płacz.
We mnie jednak wstąpił jakiś dziwny spokój, coś w rodzaju obojętności. W takim
nastroju wszedłem do małego pomieszczenia. Za stołem siedział mężczyzna w wieku
około czterdziestu lat. Przywitał mnie grzecznie, kazał usiąść na krześle i
zwracając się do mnie przez „ksiądz", wygłosił formułę, którą już
słyszałem wcześniej. „Ksiądz wie, że mamy moc aresztowania księdza i
wypuszczenia na wolność. Możemy księdzu przydzielić parafię, jaką tylko będzie
sobie ksiądz życzył, ale żądamy pewności, że ksiądz będzie z nami
współpracował dla dobra Polski Ludowej". Nie czekając na dalsze
wyjaśnienia, na czym ma polegać ta współpraca, oświadczyłem, prawie mu przerywając:
„Proszę pana, już mi to proponowano tu w Katowicach przy ul. Francuskiej".
„I co ksiądz na to?" - zapytał łagodnym głosem. Odpowiedziałem tak jak
poprzednio: „Proszę pana, polski ksiądz ma swoje wady, bo jest człowiekiem, ale
Judaszem - nigdy. Zresztą, gdybym nawet podpisał zgodę, chyba i pan by mi nie
uwierzył, że czynię to z miłości dla Polski Ludowej". Mój „władza"
patrzył na mnie przez chwilę bacznym okiem, ale unikał mego wzroku. Zaczął coś
pisać, a wreszcie nacisnął na dzwonek i kazał oddziałowemu, aby mnie wyprowadził.
Tak
wyglądało moje pierwsze przesłuchanie. Jakież było moje zdziwienie, gdy
„klawisz" zaprowadził mnie do innej celi, a nie do tej, w której
dotychczas przebywałem. Zwróciłem mu uwagę, że się może pomylił, ale warknął:
„Wchodzić! Bez gadania". Za chwilę przyniósł mi więzienny dobytek: koc,
miskę, łyżkę i czapkę. W celi było tylko trzech więźniów, którzy podeszli do
mnie bardzo życzliwie i poczęstowali mnie papierosem. Podziękowałem jako
niepalący i chciałem się od nich dowiedzieć, dlaczego mnie przeniesiono do
innej celi. Oni odrzekli, że dzieje się tak bardzo często i nie ma to większego
znaczenia.
Cela
była obszerniejsza, a może się tak wydawało, ponieważ było nas tylko czterech
więźniów. Warunki były o tyle lepsze, że jeden siennik przypadał na dwóch i
można się było na nim naprawdę położyć. Siennik dzieliłem z Hieronimem - młodym
chłopcem w wieku około 22 lat, o dość sympatycznym wyglądzie. Z początku
wzbudził nawet moje zaufanie, dopóki nie dowiedziałem się, za co się tu
znalazł. Opowiedział mi to zresztą sam, bez większego zażenowania. Pewnej nocy
wrócił do domu pijany i siekierą zarąbał swego ojca śpiącego w łóżku.
Następnie obaj z bratem zawinęli zwłoki ojca w pokrwawioną pierzynę i zakopali
za stodołą. Motywem zbrodni było to, że „stary" nie pozwolił mu się
ożenić, więc musiał z nim skończyć.
Choć
Hieronim odnosił się do mnie grzecznie, może nawet wiedział kim jestem, ja się
wzdrygałem, ilekroć on swoim ciałem dotknął mnie w czasie snu. Gdy pewnego dnia
zapytałem go, jak potrafił własnego ojca uderzyć siekierą, opowiedział mi, że
gdy w czasie ostatniej wojny front oddalił się od Czechowic, obaj z ojcem
okradali zabitych żołnierzy. Zdejmowali im zwłaszcza buty i obrączki z palców,
a gdy czasem zdjąć się nie dało, ucinali siekierą nogi razem z butami i palce z
pierścionkiem.
Dreszcz
przelatywał mi po plecach, gdy tego słuchałem. Ale Hieronim opowiadał to
spokojnie, jakby chwaląc się swoimi wyczynami. Przebywałem z nim może z
miesiąc. Oto pewnego razu wszedł do celi tzw. „spec". Był to kierownik
specjalny od wychowania więźniów. Musiał mnie już znać wcześniej, bo tylko
spojrzał i zagadnął, wskazując na Hieronima:
„No,
to nawróciliście go już na dobrego katolika?" Odrzekłem:
„Ja
go nie nawracam, bo nie ja go wychowywałem, ale Polska Ludowa, więc wy sobie
nawracajcie waszego wychowanka".
Co
się z Hieronimem i jego bratem stało, tego nie wiem. Doszły mnie tylko słuchy,
że otrzymał niezbyt srogi wyrok.
Od
tego czasu byłem systematycznie doprowadzany codziennie na śledztwo. Przybrało
ono zupełnie inne oblicze. Zmienił się śledczy na młodszego i ordynarnego
osobnika. Na stole, prócz stosów akt, zazwyczaj leżał rewolwer i jakiś bicz.
Wyglądało to na splecione druty owinięte jakimś materiałem. W trakcie
przesłuchań nie proszono mnie, żebym usiadł, lecz cały czas musiałem stać na
baczność. Naprzeciw mnie w ścianie był zamontowany reflektor, który swym oślepiającym
światłem nie tylko raził oczy, ale wywoływał dziwny szum w głowie.
Pewnego
dnia stałem dość długo z przymkniętymi oczyma, a mój pan i władca tymczasem
coś czytał w aktach i od czasu do cza;- u robił notatki na kartce papieru, nie
zwracając na mnie uwagi. Wreszcie szorstko zagadnął: „Ile dostawałeś za to
dolarów miesięcznie?". Zdumiałem się, słysząc takie pytanie, i odparłem:
„Jakich dolarów, od kogo, kiedy i za co?". „Jeśli ci zęby miłe, odpowiedz
natychmiast, bo później będzie z tobą źle" - dodał. „Mogę odpowiedzieć
tylko to samo, co już powiedziałem i nic więcej na ten temat nie wiem" —
odparłem z całym spokojem. Byłem pewny, że teraz opadną na mnie razy tzw.
„bykowca", ale mój prześladowca znów się rozczytał w aktach i po pewnej
chwili wycedził przez zęby: „A Marian S. ile ci płacił miesięcznie?".
Zamilkłem w plątaninie myśli. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Tymczasem
śledczy zawołał gromko: „Oddziałowy! Odprowadzić".
Znalazłem
się znowu w celi. Teraz imałem czas rozważyć moją sytuację. O dolarach nawet mi
się nie śniło, ale Marian S. był mi dobrze znany. Za czasów okupacji był
członkiem grupy AK, działającej w dywersji. Po zakończeniu wojny me ujawnił
się, ale zniknął na kilka lat i pojawił się dopiero w 1950 roku. Znałem dobrze
jego rodzinę - zarówno jego żonę, jak i jej siostrę, a moją uczennicę.
Kiedy
byłem jeszcze na wolności, pewnego wieczoru przyszła do mnie żona Mariana S. i
powiedziała mi, że mąż był za granicą i przekradł się do Polski przez zieloną
granicę. Ukrywa się i obecnie przebywa w Czechowicach. Ma zamiar znów
przekraść się przez zieloną granicę do Czech i Austrii, a stamtąd dalej na
zachód. Chciałby wcześniej się wyspowiadać i prosi mnie, bym przyjechał nocą
do Czechowic i udzielił mu posługi religijnej. Wiedziałem, że zarówno Marian,
jak i cała jego rodzina są religijni. Nie widząc w tym nic złego ani nie
przeczuwając niebezpieczeństwa, pojechałem pociągiem do Czechowic. Pod osłoną
nocy udałem się pod wskazany adres. Tam czekała na mnie żona Mariana, on sam i
gospodyni -właścicielka domu, w którym Marian się ukrywał. Jedynie tych troje
ludzi wiedziało o moim przybyciu i kontakcie z Marianem S. Pobyt u niego był
krótki. Wyspowiadałem go, ale bez Komunii św., bo nic chciałem brać Sanctissimum do podróży.
Po
spowiedzi porozmawialiśmy przez chwilę. Marian pytał, co słychać w
Andrychowie, zwłaszcza jakie mam warunki nauczania religii w szkole.
Odpowiedziałem mu, że właśnie przed kilkoma dniami usunięto krzyże ze
wszystkich sal szkolnych i pewnie religię również usuną. Tematów politycznych
nie poruszaliśmy, ja również nie wypytywałem Mariana o jego plany. Śpieszyłem
się, by zdążyć jeszcze na pociąg, który odjeżdżał do Bielska, a stamtąd miałem
połączenie do Andrychowa. Po wypiciu herbaty pożegnałem się. Marian był mi bardzo
wdzięczny za posługę religijną. Powróciłem szczęśliwie do domu i ani mi przez
myśl nie przeszło, że ta wizyta może mi w czymkolwiek zagrażać. Było to w
kwietniu 1950 r. W maju dowiedziałem się, że została aresztowana żona Mariana,
Helena, jej ojciec, Jan K., o. Henryk - karmelita bosy z Wadowic, pułkownik
Władysław A. z żoną i właścicielka domu, w którym ukrywał się Marian S. Jemu
samemu udało się szczęśliwie umknąć za granicę, ale naraził przez to wielu
ludzi, którzy pozostali w kraju.
Zmartwiłem
się tym aresztowaniem, bo dobrze znałem tych wszystkich ludzi. Nawet mi się nie
śniło, że jestem na liście przestępców, którzy będą sądzeni i skazani z
najbardziej drastycznego siódmego art. Małego Kodeksu Karnego, czyli za
szpiegostwo.
Cieszyłem
się w duchu, że moje spotkanie z Marianem S. było tak dobrze zakonspirowane. Aż
tu nagle 23 października 1950 r. przyszła kolej na moje aresztowanie. Kto mnie
zdradził, nie wiem do dziś. Początkowo myślałem, że żona Mariana. Nie miałbym
jej nawet tego za złe, ponieważ była torturowana, a nasi oprawcy mieli sposoby
łamania ludzi. Okazało się jednak, że ubecy wiedzieli od początku o moim
pobycie w Czechowicach i zmuszali ją, by się do tego przyznała.
Nie
zdradziła mnie również właścicielka domu, u której Marian się ukrywał.
Prawdopodobnie kryjówka była obserwowana. Nie chciano Mariana ująć od razu, by
wcześniej aresztować tych, którzy się z nim kontaktowali, czyli byli jego
współpracownikami. Mariana chcieli zatrzymać na końcu, tymczasem jemu udało
się uciec, a wszyscy, którzy się z nim spotkali, zapłacili za to nader
boleśnie. I tak Jan K. został skazany na karę śmierci, którą wykonano. Biedna
jego matka straciła wówczas trzech synów. Pułkownik Władysław A. i karmelita
o. Henryk otrzymali wyrok dożywotniego więzienia. Helena S. i gospodyni z
Czechowic po 15 lat więzienia. Żona pułkownika Władysława A. - 15 lat
więzienia. Wielu jeszcze innych ludzi, których bliżej nie znałem, zostało
aresztowanych i skazanych w tej sprawie. Tyle nieszczęścia spowodowało fatalne
i nieprzemyślane przybycie do kraju i ucieczka Mariana S.
Jak
się później dowiedziałem, udało mu się dotrzeć do USA, i tam już pozostał, nie
interesując się ani żoną, ani tymi, którzy z powodu jego ucieczki odcierpieli
długie lata w stalinowskich lochach.
Osobiście
byłem stosunkowo dalekim ogniwem w tej całej aferze, którą nazwano
szpiegowską. Rozmyślałem prawie całą noc, leżąc na więziennej pościeli. Tuż
obok mnie spał snem głębokim, chrapiąc głośno, morderca swego ojca - Hieronim.
Nigdy tak człowiek nie odczuwa szczegółów Męki Pańskiej, jak wtedy, gdy sam
doświadcza niesłusznego oskarżenia i związanych z tym wielkich cierpień. Toteż
resztę nocy wypełnił cichy szept: „Panie Jezu oskarżony niewinnie. Ty najlepiej
znasz moją sprawę. Jeśli mi przyjdzie cierpieć za to, że udzieliłem posługi
spowiedzi, daj mi siłę do przetrwania, bym to uważał za chlubę dla Twego
Imienia". Nigdy mnie tak modlitwa nie krzepiła jak wówczas, kiedy
odczuwałem nie tylko strach, ale jakieś dziwne zjednoczenie ze Zbawicielem, mając
świadomość, że cierpię za Jego sprawę.
Nazajutrz
nastąpił dalszy ciąg śledztwa. Tym razem inny pan i władca siedział za
biurkiem, a ja stałem naprzeciw niego, oślepiony blaskiem reflektora. Zapytał:
„Czy policzyliście już dolary, które otrzymaliście od Mariana S.? Jeśli mile ci
są zęby, powiedz dokładnie, bo my wszystko wiemy". Zdobyłem się na odwagę,
choć nogi drżały pode mną, gdy patrzyłem na bicz leżący na stole: „Proszę mi
pozwolić opowiedzieć wszystko od początku" - odezwałem się głosem
spokojnym i zrównoważonym. Aż sam się dziwiłem temu opanowaniu. Jedynie
westchnąłem do Boga: „Dzięki Ci, Panie, za Twoje umocnienie, mnie, słabego
człowieka". Oświadczyłem, że nawet sobie nie zdawałem sprawy z tego, że
popełniam jakiekolwiek przestępstwo, bo przecież to był mój obowiązek, by
wyspowiadać człowieka, który o to prosi.
„A
dlaczego nie donieśliście, jako uczciwy obywatel, do władz, skoro
wiedzieliście, że Marian S. się ukrywa?" - zapytał. „Przecież pan
porucznik (wszystkich śledczych tytułowaliśmy porucznikiem, choć nie wiadomo,
czy był nawet kapralem) chyba wie o tym, że księdza obowiązuje tajemnica spowiedzi,
jeszcze głębsza niż pana tajemnica urzędowa" - odparłem. „Tak, ale wy
poza spowiedzią wiedzieliście, że Marian S. musi być przestępcą, skoro się
ukrywa, bo żona przyszła wam to powiedzieć, a to było poza spowiedzią".
„Proszę przyjąć do wiadomości, że tajemnica spowiedzi obejmuje nie tylko samą
spowiedź, ale również okoliczności z nią związane, a więc i to, że Marian S.
się ukrywał" - pouczałem mego ubeckiego filozofa. „Wasze jezuickie wykręty
schowajcie sobie dla waszego biskupa. Dla nas wasze bajery nic nie znaczą i
będziecie za to sądzeni" - warknął. Stałem zdumiony takimi wywodami, ale
już się nie odzywałem, bo jego twarz nagle pośmiała ze złości. Podumał przez
chwilę, a potem odezwał się twardym głosem: „A teraz śpiewaj, coś jeszcze
Marianowi S. powiedział w czasie twojej wizyty?".
Powtórzyłem
wersję o zdjęciu krzyży, którą opowiedziałem już na początku, ale śledczy tym
się nie zadowolił i zaczął ryczeć: „My znamy całą twoją rozmowę z tym szpiegiem
Marianem S., który cię zwerbował do współpracy. Mów szybko i napisz tu
wszystko na tym arkuszu papieru. Jeśli ci życie miłe, napisz
najdokładniej".
Mówiąc
to położył na stoliku kartkę papieru i długopis, a sam wyszedł, zabierając ze
sobą bicz i rewolwer. Napisałem tylko o zdjęciu krzyży w salach szkolnych w
Andrychowie z oświadczeniem, że żadna inna rozmowa nie miała miejsca, a tym
bardziej próba werbowania mnie do wywiadu, o czym nie mam zielonego pojęcia.
Podpisałem się i czekałem na powrót „władzy". W tym czasie odmówiłem całą
cząstkę różańca na koronce zrobionej z więziennego chleba. Różaniec nosiłem w
bucie, bo gdyby pan naczelnik znalazł go u więźnia, kazałby go natychmiast
zjeść, wygłaszając przy tym morały:
„Widocznie
macie za dużo chleba, skoro go tak marnujecie". Po dłuższej przerwie
ukazał się w drzwiach już inny ubek. Zapytał mnie, czy skończyłem pisanie,
przeczytał co napisałem, i kazał mnie odprowadzić do celi. Jakżeż gorąco dziękowałem
Bogu i Matce Najświętszej, że wracam cały, nie pokrwawiony, jak to
wielokrotnie zdarzało się w przypadku innych więźniów.
Od
tego czasu toczyły się już moje przesłuchania dość stereotypowo. Wciąż kazano
mi mówić, co jeszcze przekazałem Marianowi S., ale już o dolarach nie
wspominano. Kilkakrotnie musiałem pisać swój życiorys, raz cztery razy w ciągu
jednego dnia. Śledztwo trwało około miesiąca. Przepytywany, wciąż powtarzałem
swoje zeznania, a oni wciąż domagali się wiadomości, które rzekomo miałem
przekazać. Z jaką ulgą wreszcie doczekałem się momentu, kiedy kazano mi
podpisać protokół i śledztwo pozornie zostało zakończone.
Muszę
przyznać, że nie byłem uderzony ani razu. Obrzucano mnie najohydniejszymi
przezwiskami i epitetami, grożono torturami i różnymi szykanami, np. pobytem w
bunkrze, w którym stało się nieraz dwadzieścia cztery godziny po kostki lub
nawet po kolana w zimnej wodzie. Matce Bożej zawdzięczam, że mnie to nie
spotkało.
Śledztwo
w mojej sprawie było niby skończone, ale tylko pozornie. Każdego podejrzanego o
szpiegostwo posądzano o kontakty z innymi szpiegami i w tej sprawie więzień był
maltretowany przez długi okres. Wkrótce oskarżono mnie z art. 22 „Małego
Kodeksu Karnego", czyli o usiłowanie obalenia ustroju i wszczęto śledztwo.
Nie potrafiłbym opisać wszystkich przesłuchań bardzo ordynarnych i
upokarzających, w czasie których musiałem wyliczać wszystkie moje wypowiedzi
wrogie Stalinowi, Rokossowskiemu i Związkowi Radzieckiemu, które miały miejsce
na lekcjach.
Stwierdziłem,
że w szkole, w klasach, w których uczyłem religii, wszędzie były wtyczki, które
skrzętnie donosiły ubekom, cokolwiek mówiłem nieprzychylnego odnośnie ustroju
komunistycznego. Byłem już tak wyczerpany i zmaltretowany, że niewiele
zaprzeczałem cytowanym mi wrogim wypowiedziom. Mówiłem, że sobie nie
przypominam, ale może kiedyś tak powiedziałem, więc skrzętnie notowano w
protokole, że się przyznaję w zupełności do wrogiej propagandy, jaką
uprawiałem, ucząc młodzież religii.
I
tak powstały dwie teczki, dość obszerne, z czerwonym paskiem, zawierające
rzekome dokumenty, które miały mnie obciążać. Na jednej widniał art. 7 M. K.
K., czyli szpiegostwo, na drugiej art. 22 M. K. K.., czyli usiłowanie obalenia
ustroju. Stwierdziłem później, że prawie wszystkich więzionych księży
oskarżano z art. 7 M. K. K. ponieważ przestępstwo nie podlegało amnestii.
Nastąpił
wreszcie ostatni etap śledztwa, który ciągnący się przez kilka miesięcy,
wypytywanie o znajomości i kontakty z osobami, których nigdy w życiu nie znałem
i nie widziałem. Pod szybą na stole poukładane były zdjęcia różnych osób i co
wieczór maltretowano mnie, skąd ja tego człowieka znam, bo on zna mnie dobrze.
Wypadało tylko milczeć, by się nie narazić na ciosy biczem. Czasem trzeba było
zaprzeczać aż do utraty tchu. Wspominam ten etap śledztwa jako najbardziej
męczący. Trwał on z przerwami do kwietnia 1951 r.
Po
zakończeniu śledztwa nareszcie wypuszczono mnie na pierwszy spacer. Olbrzymi
okrąg brukowany kamieniami na dziedzińcu więziennym w Katowicach przy ulicy
Mikołowskiej stanowił ścieżkę spacerową, po której w odległości dwóch metrów
jeden od drugiego, by się nie porozumiewać, krążyli przez dziesięć minut
więźniowie, stukając drewniakami niczym tabun koni. Oszołomiło mnie powietrze,
bo przecież pół roku nie widziałem słońca i błękitu nieba, a tyle można było
zobaczyć z dziedzińca więziennego otoczonego wysokimi murami. Wróciłem do
celi jak pijany. Tęsknota za wolnością tak szarpała moim wnętrzem, że z trudem
powstrzymywałem się, by nie wyć głośno i nie tłuc głową o ściany celi. Ale
przecież nie mogłem się tak zachowywać. Więźniowie rychło dowiedzieli się, że
jestem księdzem, toteż podchodzili do mnie ze swoim cierpieniem, prosili o
modlitwę i pytali, kiedy się ten koszmar skończy. Zrozumiałem, że Opatrzność
Boża postawiła mnie tu, bym otarł łzę z oczu brata, bym podniósł na duchu
umęczonych i strapionych. Świadomość tego, że jestem tu potrzebny, dodawała mi
otuchy i krzepiła, bym się nie załamał własną niedolą.
W
tym czasie z wielką radością przyjąłem zezwolenie na napisanie pierwszego listu do matki. Jeszcze nigdy w życiu nie
doświadczyłem takich uczuć przy pisaniu listu, jak w tamtym czasie. Na małym
skrawku papieru, który mi przydzielono, chciałem zmieścić wszystko: i mój ból
zamaskowany, by matki nie przygnębić do reszty, i nadzieję, że na pewno będziemy
jeszcze razem, i otuchę, by matce dodać sił. Okazało się, że ona - spracowana
kobieta, była psychicznie silniejsza ode mnie.
W
gruncie rzeczy napisałem parę
banałów i zapewnień, że się
dobrze czuję i jestem zdrów. Cenzura więzienna skrzętnie zamazywała tuszem
wszelkie podejrzane fragmenty albo wrzucała list do kosza. Dzięki Bogu, mama
mój list otrzymała.
W
stalinowskich kazamatach doszedłem do wniosku, że więzienie jest cieniem życia,
skąd uwydatniają się wszystkie jaśniejsze dni. Dla mnie takimi jaśniejszymi
dniami były święta. Choć nie różniły się niczym od szarych, zwyczajnych dni,
przeżywałem je znacznie głębiej i zarazem bardziej uroczyście niż na wolności.
Pierwszym
świętem przeżytym w więziennej celi była Uroczystość Chrystusa Króla,
obchodzona przed reformą liturgiczną w ostatnią niedzielę października.
Chciałem naszej zmaltretowanej wspólnocie w celi przy-pomnieć o tym święcie i
ukazać sylwetkę Chrystusa, który jest jedynym i prawdziwym Królem ludzkości.
Powiedziałem więc parę zdań na ten temat, omawiając zwłaszcza scenę, która
rozegrała się przed Piłatem. W czasie krótkiej prelekcji, wymawianej półgłosem,
by nie usłyszał oddziałowy na korytarzu, zauważyłem, że jeden ze współwięźniów
płacze.
Po skończonym przemówieniu podszedłem do niego i zapytałem: „Co cię tak
wzruszyło w tym moim wystąpieniu?". Spojrzał na mnie i powiedział: „Mnie
się tak żal zrobiło Pana Jezusa, bo on był taki biedny, chodził boso i nie miał
gdzie mieszkać, a wy zrobiliście z niego króla". Przytoczyłem mu jeszcze
raz scenę opisaną w Ewangelii ze szczególnym naciskiem na słowa, które
wypowiedział Jezus: „Królestwo moje nie jest z tego świata". To jednak nie
trafiało do niego i dalej pozostał smutny.
Wydawał
mi się jednak bardzo uczciwym człowiekiem. W rozmowie z nim dowiedziałem się,
że jest to pastor protestancki z Sosnowca, Konstanty S. Został aresztowany również
za wrogą propagandę przeciw Polsce Ludowej i komunie. Pomimo różnic w
poglądach religijnych, zaprzyjaźniliśmy się serdecznie. To był prawdziwy
ekumenizm w niedoli, która kazała nam zwracać się do tego samego Ojca, szukać u
Niego ratunku i drugich krzepić wiarą w Opatrzność Bożą. Przyjaźń nasza
przetrwała poza lata więzienne. Po dziś dzień korespondujemy ze sobą i
kilkakrotnie odwiedzaliśmy się nawzajem.
Upływał
adwent. Tęsknota za roratami,
za ołtarzem Pańskim wzmagała się w sercu z dnia na dzień. Brakowało brewiarza,
więc pozostały tylko paciorki - „Zdrowaśki" odmawiane na chlebowym
różańcu, a czasem na palcach, by ktoś tego różańca nie zauważył. O odprawianiu
Mszy św., nawet potajemnie, nie mogło być mowy. Nie było materii chleba i wina,
nie było możliwości, choć nawet w obozach koncentracyjnych księża w ukryciu
sprawowali Najświętszą Ofiarę. Pozostała więc tęsknota i refleksja, że trzeba
ukończyć drugie seminarium i przyjąć drugie święcenia przez cierpienie.
Nadeszła
wigilia Bożego Narodzenia. Chyba nigdy nie przeżyłem tak głęboko tego dnia, jak
tu, za kratami. Zawsze na wolności spowiedź wypełniała prawie cały dzień i
zawsze brakowało czasu. Tu przygotowywałem się na przeżycie Narodzin Syna
Bożego i czułem się bliżej żłóbka przez prawdziwe ubóstwo i ogołocenie z
wszelkiej godności.
Władze
więzienne postarały się o to, byśmy święta przeżyli w prawdziwym ubóstwie. Na
kolację wigilijną otrzymaliśmy brukiew bydlęcą. Pomimo głodu nikt nie tknął
tej śmierdzącej cieczy, po której pływały kawałki pokrojonej brukwi. Wnet
kubeł sanitarny napełnił się strawą, jaką nas uraczyła władza ludowa na
wieczerzę wigilijną. Połamaliśmy się czarnym, więziennym chlebem, bo opłatka
nie było. Próbowałem zaintonować kolędę, ale nikt śpiewu nie podjął, bo coś
ściskało za gardło i
nieproszone łzy cisnęły się do oczu. Uczucia i myśli biegły do najbliższych jak
nigdy dotychczas.
W
noc wigilijną prawie nie zmrużyłem oka. Leżąc na więziennym worku wypełnionym
prochem ze słomy, słysząc obok siebie oddechy i chrapanie współbraci,
oczekiwałem na północ, którą wyliczałem sobie intuicyjnie, bo przecież zegara
nie było. A kiedy już miałem odczucie, że noc w swym biegu dosięga połowy i
Odwieczne Słowo Boże Ciałem się staje, pogrążyłem się w cichej adoracji.
Sceneria stajenki betlejemskiej i naszej celi więziennej bardzo się
utożsamiały, więc łatwiej było poczuć się bliżej żłóbka. „I narodziłeś się
Jezu, w stajni w ubóstwie i głodzie" - śpiewało coś w sercu. Boże
Narodzenie upływało w bardzo smutnym i nerwowym nastroju. Znowu próbowałem
zachęcić do zaśpiewania kolędy i odmówienia choćby krótkiej modlitwy, ale
spotkałem się z dezaprobatą otoczenia. Nawet jeden zgorzkniały kolega niedoli
odezwał się cynicznie: „Módl się do tego Jezuska, to cię po świętach wypuści na
wolność". Zamilkłem więc już zupełnie i patrzyłem, jak jakiś zabłąkany
promień słońca rysował na ścianie gruby cień kraty. Zły i nerwowy nastrój w
celi powodowała tęsknota, ale również brak papierosów, bo prócz mnie wszyscy
byli palaczami. W więzieniu przekonałem się, jak nikotyna niszczy organizm
człowieka, zwłaszcza w takich okolicznościach. Ci, którzy palili nałogowo,
mieli cerę bardzo zniszczoną. Na mojej twarzy pojawiały się jeszcze jakieś ślady
rumieńców. Pytano mnie: „Gdzie się ty stołujesz?". Odpowiadałem krótko:
„U pana naczelnika" - a przecież chlipałem zupę o wiele gorszą niż ci, którzy pracowali. Mnie do pracy nie
puszczano. Gdy prosiłem o pracę, naczelnik więzienia w Katowicach powiedział
tak: „Wy do pracy nie pójdziecie, ponieważ robilibyście ludziom wodę święconą z
mózgu".
We
wspomniane Boże Narodzenie nastrój w celi stawał się coraz bardziej nerwowy. I
oto na ścianie pojawiła się pluskwa. Rude stworzonko pełzało po ścianie i to
zwróciło uwagę wszystkich obecnych. Pluskwy to wielki wróg więźnia, bo mogą
przynieść choroby. Nic więc dziwnego, że więźniowie postanowili dotrzeć do
siedziby tych stworzonek w ścianie. Podpalili gazetę i przytknęli do miejsca, w
którym ukazała się pluskwa. Po chwili ze ściany odpadł duży płat tynku, a właściwie
ugniecionego chleba, którym była zalepiona dziura średnicy około trzech
centymetrów. Okazało się, że jest ona przebita do sąsiedniej celi. Zdziwienie
ogarnęło wszystkich. Zaczęli zaglądać przez ten otwór i stwierdzili, że
naprzeciwko, w drugiej, celi stoi kubeł sanitarny, na którym akurat ktoś siedział,
załatwiając potrzebę fizjologiczną. Od razu rozpoczęła się akcja. Z jedynej
pryczy, która była w celi, uszczypano dość długą listwę drewnianą i
przesunąwszy ją przez otwór dosięgli nią więźnia „siedzącego na tronie".
Mówiono nam później, że człowiek ten niemiłosiernie wrzasnął i o mało nie
spadł z tego podwyższenia. Krzyczał, że coś go ukłuło ze ściany i oglądał to
miejsce, ale nic nie widział, bo od jego strony wyjęta była jedna cegła, by
stworzyć otwór wentylacyjny do komina. Właśnie w tym otworze znikała przebita
dziura i nie była widoczna na zewnątrz. Moi kompani powtórzyli manewr z
kawałkiem drewna i wtedy sąsiedzi zauważyli w drugiej celi wystający kawałek szczapy,
chwycili za nią i w mig zrozumieli sytuację. Teraz przez rureczkę ze zwiniętej
gazety poszedł telefon: „Fajki macie?". „Mamy" - przyszła odpowiedź.
Po chwili do otworu w ścianie powędrował sznurek, do którego przywiązano
papierosy. Powędrowały one na tym sznurku drogą powrotną do naszej celi i za
chwilę zrobiło się szaro od dymu. Wszyscy żarłocznie zaciągali się dymkiem. Na
twarzach pojawiły się uśmiechy i wyrazy satysfakcji.
„Jakżeż
mało potrzeba ludziom do radości" - pomyślałem. Więzienni koledzy
zwrócili się do mnie i zaproponowali:
„Może
byśmy tak kolędę zaśpiewali".
„Dziękuję
Ci, Dzieciątko Boże, za ten prezent, bo bez niego chyba by się pogryźli"
- westchnąłem cicho do Boga. Za chwilę
rozległa się w celi melodia kolędy W
żłobie leży, któż pobieży kolędować małemu... Śpiewali nieco fałszując,
głosem przytłumionym, bo za śpiew można się było dostać się do karcera, ale
śpiewali rozradowani.
Tak
minęło pierwsze za kratami święto Narodzenia Pana. Był to dla mnie dzień cichej
radości, pomieszanej z bólem i tęsknotą.
W
kwietniu 1951 r. otrzymałem pierwszy list od mamy. Potwierdzała odbiór mego
listu i pisała do mnie w tym samym stylu, w jakim ja pisałem do niej. A więc
wyjaśniła, że jest zdrowa, że nie cierpi biedy, bo dobrzy ludzie bardzo jej
pomagają. Błagała mnie, bym się nie martwił, bo ona czyni wszystko, abym wnet
do niej wrócił. Mój młodszy brat Jan odbywał wówczas służbę wojskową i tam
oczywiście dobrali się do niego jako do brata szpiega i wroga Polski Ludowej.
Nie wytrzymując szykan, zdezerterował i ukrywał się aż do mego wyjścia.
Znalazł schronienie u pewnej rodziny w Andrychowie, natomiast ubecy byli
przekonani, że umknął za granicę i tam kontynuuje moje dzieło szpiegowskie.
Biedna matka raz w miesiącu przyjeżdżała do mnie, a następnie z sercem na
ramieniu udawała się do kryjówki brata, przypuszczając, że może być śledzona.
Opatrzność Boża sprawiła, że brat szczęśliwie przetrwał w kryjówce do 1956 r.,
kiedy to ujawnił się i skorzystał z ogłoszonej wówczas amnestii. Pojął za żonę
córkę gospodarzy, u których znalazł schronienie.
Tak
moja mama krzepiła na duchu raz mnie, raz brata, zachęcając do wytrwania. I oto
pewnego dnia, a było to w kwietniu, ponury „klawisz" przekręcił klucz w
drzwiach mej celi i miętosząc w ręce jakąś kartkę wycedził przez zęby: „Sanak!
Wyjść na widzenie". Serce zabiło mi mocno i nogi się zatrzęsły pode mną z
wrażenia. Podążałem żwawo za oddziałowym, który dzwoniąc kluczami wprowadził
mnie do tzw. rozmównicy. Była to długa i wąska sala, przedzielona w środku
dwoma siatkami. Między jedną a drugą siatką była przestrzeń około jednego
metra. W tej przestrzeni spacerował „klawisz", a nawet dwóch, którzy
pilnie słuchali każdego słowa wypowiadanego przez więźnia i jego gościa. Przy
siatce wewnętrznej stało około dziesięciu więźniów, więc trzeba było się
wzajemnie przekrzykiwać, by coś usłyszeć.
Wreszcie
zobaczyłem mamę, wybladłą i wychudzoną, po drugiej strome siatki. Jakżeż
chętnie przytuliłbym j ą do serca i ucałował jej spracowane dłonie, które tyle
dla mnie uczyniły i codziennie składały się do modlitwy za mnie i za brata. Rozłożyłem
ręce na siatce, a ona uczyniła to samo. To było nasze powitanie, które
powtarzało się przez pięć lat. Nigdy nie miałem widzenia bez siatki, bo na to
trzeba było sobie zasłużyć. A zasługa polegała na tym, że trzeba było być
kapusiem, czyli donosić, co mówią więźniowie w celi. Ja zaś uchodziłem stale za
więźnia niepoprawnego, ponieważ z oburzeniem odrzucałem propozycje donosicielstwa.
„Spec", czyli wychowawca polityczny, tłumaczył mi, że trzeba dać dowody lojalności w stosunku do władzy ludowej, aby
ta władza nabrała przekonania, że wyjdę z więzienia lepszy i pożyteczny dla
społeczeństwa. Takie propozycje napawały mnie wstrętem i oburzeniem.
Odpowiadałem zazwyczaj hardo: „Jak pan śmie księdzu proponować taką
podłość". I to była moja niepoprawność. „Syn w więzieniu jest niepoprawny"
- napisał naczelnik więzienia do matki, która wniosła prośbę o zezwolenie na
posiadanie brewiarza w celi.
Biedne
matczysko miało do mnie żal, że widocznie źle się zachowuję i dlatego nie
zasługuję na żadne przywileje. Chciałem jej jakoś wytłumaczyć o co tu chodzi,
ale „klawisz" warknął, że nie wolno o tym mówić- Prawie po kilku sekundach
pomiędzy siatki spadła z trzaskiem zasłona zbita z desek i na tym widzenie się
skończyło. Mama zdążyła mi jeszcze powiedzieć, że zmarł kardynał Adam Stefan
Sapieha, ordynariusz krakowski, i na jego miejsce został mianowany ks. bp
Franciszek Jop.
O
śmierci kardynała Sapiehy dowiedziałem się już wcześniej. Nie mogąc spać w
nocy, usłyszałem głośną rozmowę, jaką prowadzili między sobą strażnicy na
zwyżkach, czyli tzw. „kogutach". Jeden z nich opowiadał, że był w Krakowie
świadkiem pogrzebu, jakiego jeszcze w życiu nie widział. Był to pogrzeb bpa
Adama Sapiehy. Było więcej ludzi niż na pogrzebie Piłsudskiego - relacjonował
strażnik. "Nie wiedział, że przekazuje mi tak doniosłą wiadomość, która
mnie zasmuciła. Do rana modliłem się za duszę śp. Biskupa, który mnie wyświęcił
na kapłana. Był to „książę niezłomny", wzór kapłana i Polaka. Wówczas
miałem żal do kurii krakowskiej za to, że przez całe pięć lat pobytu w
więzieniu nie otrzymałem ani jednej kartki, ani jednego słowa pociechy. Później
zrozumiałem jednak, że był to okres wielkich szykan, aresztowania i skazania
prawic wszystkich pracowników kurii krakowskiej.
Po
zakończeniu śledztwa nadszedł czas oczekiwania na rozprawę sądową. W miarę
upływu czasu ogarniał mnie lęk, że
okres oczekiwania może przeciągać się na długie miesiące, a nawet lata. Byli
bowiem więźniowie w Katowicach, którzy już pięć lat czekali bezskutecznie na
proces. Mógł on się nawet nic odbyć wcale. Był to czas nasilenia
stalinowskiego terroru i los każdego więźnia był niepewny. Więźniowie opuszczali
celę i ślad po nich ginął. Mówiono o wywożeniu w „krainę białych
niedźwiedzi", ale tego się sprawdzić nie dało. Największą grozą napełniały
nas, więźniów, głuche odgłosy strzałów, rozlegające się w nocy. To
rozstrzeliwano więźniów w podziemnych lochach więziennych. Nic więc dziwnego,
że panowała atmosfera grozy i niepewności.
Ja
też nie byłem pewny swego jutra. Na każdym kroku odczuwałem nienawiść ze strony
władz więziennych. Jeden z komendantów, który, jako komunista, brał udział w
wojnie domowej w Hiszpanii, urządzał spotkania z więźniami i zażarcie
tłumaczył, że wszelkiej biedzie i brakom w Polsce winien jest „kler",
ponieważ podburza społeczeństwo do buntu przeciw władzy ludowej. Zrozumiałem,
dlaczego mnie nazywają „gorszy niż bandyta". W takiej atmosferze nie
wiedziałem, co mnie jeszcze spotka. Toteż ucieszyłem się ogromnie, kiedy dwa
tygodnie wcześniej ogłoszono mi termin rozprawy ustalony na 5 maja 1951 r. A więc
stosunkowo krótko trwał mój czas oczekiwania.
Myślałem,
że otrzymam akt oskarżenia, by się z nim zapoznać, ale odczytano mi go dopiero
w sądzie. Wcześniej przyszedł do mnie wyznaczony z urzędu obrońca, który
przeprowadził ze mną rozmowę. Oświadczył mi, że sprawa jest trudna, bo
szpiegostwo jest uznawane za najcięższe przestępstwo, ale on będzie czynił
wszystko, co w jego mocy, by mnie ratować. Jeśli miałbym ocenić jego obronę w
czasie rozprawy, to streściłbym ją w zdaniu: „Wysoki Sądzie, wprawdzie oskarżony
jest winien, ale go przecież nie powiesimy". Mimo że był wyznaczony z urzędu,
nie omieszkał wyciągnąć od mojej matki ostatnich groszy, które wysupłała, aby
mnie ratować. W tych trudnych chwilach trwałem na ciągłej modlitwie. Bliska i
krzepiąca stała się dla mnie postać Zbawiciela stojącego przed sądem. Ta postać
towarzyszyła mi w czasie całej rozprawy.
Zazwyczaj
przed każdą rozprawą, modliliśmy się w celi o pomyślny wyrok dla więźnia, który
miał być sądzony. Po jakimś czasie zaprzestaliśmy jednak tej praktyki, bo w
razie niepowodzenia ludzie słabej wiary załamywali się. I tak odprawialiśmy
nowennę do Matki Bożej w intencji dwóch chłopców 18-lctnich, którzy byli w
partyzantce i nie ujawnili się. Błagali Boga, by otrzymali wyrok mniejszy niż
pięć lat, bo wyższych nie obejmowała amnestia. Gdy wrócili z rozprawy,
milczeli, a my nie ośmielaliśmy się ich o nic pytać. Okazało się, że obaj
zastali skazani na piętnaście lat. Złośliwy „klawisz" pytał ich: „Ileście
dostali?". „Piętnaście lat" - odpowiedział jeden z nich z rozpaczą w
głosie. „A ile już siedzicie?- zapytał oddziałowy. „Cztery miesiące".
„Widzicie, jak to szybko leci. Chłop piętnaście razy wykopie ziemniaki i już
będziecie w domu". Takie było pocieszenie. Błagałem Boga za pośrednictwem
mego patrona, św. Józefa, by dał mi siłę, abym przyjął wolę Bożą. Z takim
nastawieniem decydowałem się na wszystko.
Był
piękny poranek 5 maja 1951 r., kiedy mnie ogolono, zakuto w kajdany i
zawieziono do gmachu Wojskowego Sądu Rejonowego, który się mieścił przy ul.
Zamkowej w Katowicach. Na korytarzu zgromadziła się już grupa ludzi z Andrychowa.
Przybyli, aby uczestniczyć w rozprawie sądowej i z przerażeniem patrzyli na
mnie zakutego w kajdany, z ogoloną głową i przybranego w łachmany więzienne.
Szczególniej drgnęło mi serce, gdy wśród nich zobaczyłem wybladłą twarz mojej
matki. Siostra moja, Teresa, podtrzymywała ją pod rękę. W przelotnym spojrzeniu
wyczytałem w oczach mej rodzicielki jakąś krzepiącą siłę, jakby mi chciała
powiedzieć:
„Synu,
jestem przy tobie, nie załamuj się".
To
spojrzenie matki i siostry dodało mi otuchy i już ze spokojem wszedłem na salę
rozpraw. Za mną weszli wszyscy stojący na korytarzu. Zdjęto mi kajdany i po
chwili wszedł Wysoki Sąd. Wszyscy w mundurach wojskowych, sędzia w randze majora,
dwaj kapitanowie, ławnicy, sekretarz, porucznik oraz prokurator w randze
majora, również w wojskowym mundurze. Po chwili sędzia ogłosił, że wszyscy
mają opuścić salę rozpraw, ponieważ rozprawa odbędzie się przy drzwiach
zamkniętych. Zwróciłem się z prośba, by choć matce pozwolono pozostać, ale
sędzia kategorycznie się sprzeciwił. Rozległ się szum na sali, padły jakieś
glosy, ale po chwili sala opustoszała i pozostało tylko kilku ubeków. Zamknięto
nawet okno, by głosy rozprawy nie dochodziły na ulicę.
Rozpoczęła
się zwykła procedura. Prokurator odczytał akt oskarżenia, który usłyszałem po
raz pierwszy. Szczególnie uderzyło mnie pierwsze zdanie: „Oskarżony w okresie
okupacji współpracował z bandami AK ". Potem była streszczona moja wroga
działalność wśród młodzieży w Andrychowie, interpretowana jako usiłowanie
obalenia ustroju, wreszcie oskarżenie główne czyli moja szpiegowska współpraca
z Marianem S. Pod pretekstem spowiedzi mogłem mu przekazać wiadomości
stanowiące tajemnicę wojskową lub państwową. Jest to przestępstwo z art. 7. M.
K. K., który mówi, że „kto
gromadzi i przekazuje wiadomości stanowiące tajemnicę państwową lub wojskową,
podlega karze od pięciu lat pozbawienia wolności do kary śmierci
włącznie". Wszystkich tych bzdur nasłuchałem się już do syta w czasie
śledztwa, więc nie zrobiły one na mnie większego wrażenia. Jedynie pierwsze
zdanie, o współpracy z bandami AK, zakłuło mnie boleśnie. Gdy więc zostałem
dopuszczony do głosu, zapytałem: „Chciałbym wiedzieć, czy mnie sądzi polski
sąd?". Zapadło chwilowe milczenie, ale wnet prokurator wrzasnął ochrypłym
głosem: „Za bezczelność oskarżonego domagam się dodatkowo dwóch lat
więzienia".
Odpowiedziałem
natychmiast: „Wysoki Sądzie! Współpracowałem rzeczywiście z organizacją AK na
terenie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Nie dokonałem żadnych bohaterskich
czynów i nawet bym o tym nie wspominał. Podawałem chleb ludziom ginącym z
głodu. Narażałem moje życie, bo w razie wykrycia czekała mnie śmierć. Nie przypuszczałem
więc, że ktoś nazwie tę akcję bandytyzmem. Dlatego właśnie pytałem, czy sądzi
mnie polski sąd, bo pojąć tego nie mogę". Sędzia patrzył na mnie
bazyliszkowym wzrokiem i zapytał: „A dlaczego nie współpracowaliście z Armią
Ludową lub Batalionami Chłopskimi, tylko z Armią Krajową?". „Wysoki
Sądzie - odrzekłem - gdyby tu nawet największy mój wróg walczył z okupantem, to
byłbym się do niego dołączył, bo przecież patrzyłem na okropności, które się
tam działy, ale ja tu żadnej Armii Ludowej czy Batalionów Chłopskich nie
widziałem, choć całą okupację spędziłem w pobliżu obozu oświęcimskiego".
„Bo nie chcieliście widzieć" - skonkludował krótko sędzia i odebrał mi
głos.
Rozpoczęło
się teraz przesłuchanie świadków. Pierwszy wszedł niejaki Jan Z., będący na
usługach LIB. Nazywano go „Jasiu Pogoda", ponieważ publicznie ogłaszał, że
niedługo Związek Radziecki będzie już kierował pogodą w przyrodzie. Oskarżał
mnie o to, że jego dzieciom, które - o dziwo - uczęszczały na religię, tak
zawróciłem w głowie ideologicznie, że on sobie nie może w domu z tym poradzić.
Wysoki Sąd ubolewał i wyrażał współczucie biednemu ojcu, któremu klecha przeszkadzał
w komunistycznym wychowaniu dzieci. Nie zapytano jednak, dlaczego posyłał
dzieci na religię i dlaczego pozwolił, by syn był ministrantem.
Następnie
składały zeznania trzy uczennice z mojej klasy: Jadwiga M., Władysława Ż. i
Krystyna Ch. Ta ostatnia była chyba świadkiem koronnym. Przybyła z Francji jako
re-emigrantka wspólnie z rodzicami. Ojciec, alkoholik, był ważnym dygnitarzem
w partii komunistycznej, a jego córka, Krystyna, uczęszczała do liceum w
Andrychowie, do klasy, której byłem wychowawcą. Nie była ochrzczona, ale
pewnego razu zgłosiła się do mnie z prośbą, bym jej pozwolił uczęszczać na
lekcje religii, ponieważ ona jeszcze nic nie słyszała o religii katolickiej i
chciałaby się czegoś dowiedzieć. Wyraziłem zgodę, ale pod warunkiem, by
donosiła tylko prawdę tym panom, którzy jej zlecili udział w moich lekcjach.
Zarzekała się, że czyni to
wyłącznie sama od siebie, ale ja się nie pomyliłem. Przychodziła więc
regularnie na moje lekcje i zachowywała się bardzo poprawnie. Zjawiła się
jednak jako świadek oskarżenia na rozprawie sądowej i stwierdziła, że
uprawiałem wrogą propagandę w czasie katechezy. Na moje zapytanie, co robiła
w czasie wykładów, oświadczyła, że najczęściej czytała książkę pod ławką.
Wyraziłem
zdziwienie, jak można rozumieć i ocenić wypowiedzi uczącego, czytając książkę.
Nie umiała na to odpowiedzieć i wówczas prokurator usłużnie zapytał: „Gdy
ksiądz mówił o polityce, to świadek słuchała pilnie, prawda?". Przytaknęła
i zostało to wpisane do protokołu.
Zeznania
dwóch innych uczennic nie wniosły nic nowego. Potwierdziły tylko moje wrogie
nastawienie do Polski Ludowej i komunizmu. Były to dziewczyny, które UB zastraszyło
i nakazało im, co mają mówić na rozprawie. Dziwiłem się tylko, że na świadka
nie wezwano żony Mariana S., Heleny, która przecież spowodowała moje spotkanie
z jej mężem i która przebywała w tym samym więzieniu w Katowicach. Widocznie
podkreśliłaby ona, że celem mego przybycia do Czechowic była spowiedź, o którą
jej mąż prosił. To mogło być trochę niewygodne dla „sprawiedliwego i
niezależnego Sądu Wojskowego", więc wystarczało im moje zeznanie. I tak
uzbierał się pokaźny materiał, który obciążał mnie przestępstwem z art. 7 M.
K. K i 22 M. K. K.
Wreszcie
głos zabrał prokurator. Jego przemówienie więźniowie znali już na pamięć, bo
powtarzał się prawie w każdym wypadku, zmieniając tylko niektóre okoliczności.
W mojej sprawie wygłosił frazesy, które w skrócie brzmiały mniej więcej tak:
„Podczas gdy polski robotnik wypruwa sobie żyły, by odbudowywać zniszczony
kraj, taki zdrajca Sanak, za dolary, wchodzi w kontakt ze szpiegiem
amerykańskim. Idzie z nim na współpracę, bo on by chciał, by wróciły te czasy,
kiedy jeździł do dziedzica, by tam na balkonie grać w karty i spoglądać na zgarbione
grzbiety ciężko pracujących fornali. Ale takie czasy już nie wrócą, bo my na to
nie pozwolimy i wytępimy takich zdrajców, by już więcej Polsce Ludowej nie
szkodzili. Żądam kary ośmiu lat więzienia". Taka była mniej więcej treść
przemówienia strażnika sprawiedliwości Polski Ludowej.
W
swoim przemówieniu też wiele nie powiedziałem. Oświadczyłem, że nigdy w życiu
nie znałem żadnego dziedzica i nigdy też w karty nie grałem. Nie miałem i nie
mam ochoty patrzeć na zgarbione grzbiety fornali, bo sam pochodzę z biednej
rodziny i dużo na roli pracowałem. Odnośnie moich zbrodni oświadczyłem:
„Pełniłem posługę religijną jako kapłan, więc oskarżanie mnie o szpiegostwo
jest farsą, o czym Wysoki Sąd dobrze wie. Nie dążyłem do obalenia ustroju, bo
mam jeszcze zdrowe zmysły. Występowałem tylko przeciw niesprawiedliwości i
krzywdom, jakie się dzieją w naszej Ojczyźnie. O nic nie proszę, ponieważ nie
poczuwam się do żadnej winy. Wiem, że nieprędko zobaczę światło wolności,
dlatego moje cierpienie ofiaruję za młodzież andrychowską, której uczyłem
miłości do Boga i do ludzi. Jestem przekonany, że czego nie osiągnąłem moim
nauczaniem, tego dopełnię moim cierpieniem. Bogu polecam moje dalsze
losy".
Zauważyłem,
że w czasie mego przemówienia ubecy, którzy stanowili jedyną publiczność na
sali, grozili mi podniesionymi pięściami, ale nie reagowałem na te gesty. Mój
adwokat wygłosił kilka frazesów. Wysoki Sąd udał się na naradę, a po chwili
wrócił i oświadczył, że wyrok będzie ogłoszony za tydzień.
I
znów zakuto mnie w kajdany i
prowadzono przez korytarz więzienny do tzw. „suki", czyli opancerzonego i
okratowanego samochodu, którym przewożono więźniów. Na korytarzu stali ludzie
z Andrychowa, ale zauważyłem jedynie mamę z siostrą. Chciałem do nich podejść,
ale pchano mnie z tyłu tak silnie, że nawet nie mogłem się zatrzymać.
Spostrzegłem jednak, że mama
jest bardzo blada. Zmartwiłem się, że
jest pewnie chora.
Za
tydzień znowu „suką" dowieziono mnie do sądu w kajdankach. Już tylko kilka
osób z Andrychowa stało na korytarzu, a między nimi moja mama, już bez siostry.
Wysoki Sąd wygłosił z całą powagą i w majestacie prawa wyrok skazujący mnie na
pięć lat pozbawienia wolności, konfiskatę mienia (którego nie posiadałem) i
pozbawienie mnie praw obywatelskich na okres pięciu lat.
Tym
razem pozwolono mi na kilka minut spotkać się z mamą. Drżała na całym ciele,
ale w jej twarzy, w jej wzroku czytałem nieugiętość. Pocieszała mnie jak
mogła, a ja odwzajemniłem tym samym. Podszedł do mnie adwokat i spytał, czy
będziemy zakładać rewizję procesu do Najwyższego Sądu Wojskowego w Warszawie.
Oświadczyłem, że może postąpić jak uważa.
Tak
rozstaliśmy się. „Suka" pomknęła do podwórza więziennego, a ja znów
znalazłem siew celi wśród więźniów, którzy mi współczuli. Odczuwałem jednak
wewnętrzną potrzebę rozmowy z Bogiem. Złożyłem Mu więc w ofierze moje lata
poniewierki więziennej, które mnie czekają. Widocznie nie wystarczało mi pięć
lat seminarium i święcenia przyjęte z rąk biskupa. Trzeba będzie odbyć drugie
pięć lat „seminarium" i przyjąć drugie „święcenia" przez cierpienie.
Modliłem się: „Panie, jeśli taka jest wola Twoja, przyjmuję ją w pokorze, ale
dodaj mi sił, bom jest człowiek słaby i ułomny". Pokrzepiony modlitwą,
zwłaszcza na chlebowym różańcu, uspokoiłem się wewnętrznie i powoli wracałem do
równowagi.
Mijały
noce i dnie w więziennej monotonii, którą urozmaicały jedynie rozmowy
prowadzone wystukiwanym alfabetem Morse'a. Już dawno zauważyłem, że pod
siedzeniem na każdym taborecie jest wypisany alfabet Morse'a. Każda litera alfabetu
ma swoje określone znaki. Nauczyłem się bardzo szybko tej sztuki i od tego
czasu nawiązywałem kontakt z różnymi więźniami z innych cel. Nie
przypuszczałem, że można tak biegle rozmawiać i porozumiewać się zwyczajnym
stukaniem guzikiem po rurze grzewczej. Często jakiś więzień prosił, by podać
wiadomość swojemu wspólnikowi ze śledztwa. Określał, w której celi przebywał
jego wspólnik i tak szedł telegraf bez drutów, aż docierał do adresata. Mieliśmy
wielką radość i satysfakcję, że ubekom plątamy śledztwo. Było to jednak
związane z ryzykiem. Nie wiadomo było, kto jest w celi donosicielem, a
niejednokrotnie sami ubecy próbowali sztuki telegrafowania, by wyłapać innych
„telegrafistów". Więźniowie, zaprawieni w sztuce stukania, zaraz jednak
poznawali ubeka, który się mylił i popełniał błędy. Wtedy się zwykle wystukiwało:
„Ubeku, jak będziesz siedział, to się nauczysz stukać alfabetem Morse'a".
Zazwyczaj ubek przestawał stukać, gdy poczuł się zdemaskowany.
Pewnego
razu, już późną nocą, usłyszałem natarczywe stukanie dobiegające z rurki
grzewczej. Ponieważ wtedy każdy więzień miał już swój siennik, a mój prawie
dotykał rurki, odebrałem te sygnały. „Tu Helena, czy tam Józef?" - wystukiwał
ktoś z dużej odległości. Podejrzewałem, że to podstęp, ale stukanie było
profesjonalne. Zadałem kilka pytań sprawdzających i stwierdziłem, że to
telegrafuje Helena S., osoba najbardziej związana z moją sprawą. Ucieszyłem
się ogromnie i stukaliśmy chyba godzinę. Moi współlokatorzy spali snem
kamiennym i ani im się nie śniło, że toczy się rozmowa na tak ważne tematy.
Dowiedziałem się wiele szczegółów ze śledztwa Heleny, ale ona dopiero czekała
na rozprawę. Niestety, już nigdy nie nawiązałem z nią kontaktu telegraficznego.
Od innych więźniarek, również alfabetem Morse'a dowiedziałem się, że została
skazana na piętnaście lat więzienia i wywieziona do innego pawilonu
więziennego.
Po
upływie może dwóch miesięcy od wydania wyroku zostałem zawiadomiony, że
odbędzie się ponowna rozprawa, ponieważ prokurator założył apelację,
sprzeciwiając się zbyt niskiemu wymiarowi kary za moje „zbrodnie". I znów
powtórzyła się farsa. Skład sądu był ten sam, zmienił się tylko prokurator.
Rozprawa odbyła się oczywiście znów przy drzwiach zamkniętych. Tym razem
prokurator zażądał kary dziesięciu lat więzienia, choć nie przedstawił żadnych
dodatkowych dowodów winy. W ostatnim słowie prawie się nie odzywałem, ponieważ
wiedziałem dobrze, iż gotowy wyrok sędzia ma na kartce w teczce.
Wysoki
Sąd udał się na naradę i po powrocie, już bez zwłoki, orzekł uroczyście i w
majestacie prawa, że za moje przestępstwa zostałem skazany na osiem lat
więzienia. Wysłuchałem tego wyroku z dziwnym spokojem i rozprawa się skończyła.
Znów
na korytarzu przytuliłem mamę do serca. Tym razem widziałem w jej oczach
błyszczące łzy. Wcisnęła mi do ręki małą paczuszkę, ale zauważył to mój opiekun
i szybkim ruchem wydarł mi ją z ręki. Okazało się, że to trzy chusteczki do
nosa. Rozwinął każdą, obejrzał dokładnie i wielkodusznie oddał mi je z
powrotem. Nie domyślił się, że na jednej chusteczce była wymalowana
szachownica. Był to cenny nabytek. Można było na niej grać w szachy sporządzone
ze skrawków papieru. W razie wtargnięcia „klawisza" wystarczało strzepnąć
papierki za siennik, a chusteczkę schować do kieszeni. Robiliśmy również piękne
figurki szachowe z chleba, ale gra nimi była o tyle niebezpieczna, że w razie
wpadki trzeba było wszystkie figurki natychmiast zjeść, podobnie jak różaniec z
chleba, bo kto to widział tak marnować cenny chleb więzienny. Natomiast
figurki z papieru były nieuchwytne. Nie potrafiłbym policzyć, ile rozegrałem
partii, posługując się takimi szachami.
Teraz
zaczęły się dopiero szare i bardzo smutne dni podsycane niepokojem, co się
stanie dalej. W nocy słyszeliśmy nadal głuche odgłosy strzałów, dochodzące z
podziemnych kazamatów więziennych w Katowicach. Wywożenie więźniów w nieznane,
tak, że ślad po nich zginął, odbywało się bardzo często. Jeśli kogoś
przeniesiono do innego więzienia, to wcześniej czy później jakaś wieść o nim
nadeszła, bo więźniów przerzucano do różnych kazamatów, których nie brakowało w
Polsce Ludowej. Każdy więzień opowiadał o warunkach więzienia, z którego
przybył i o ludziach, z którymi dzielił więzienną dolę.
Ja
jednak całymi miesiącami pozostawałem w więzieniu przy ul. Mikołowskiej w
Katowicach. Warunki były podłe, ale przynajmniej mama miała blisko, gdy raz na
miesiąc przyjeżdżała do mnie na widzenie przez podwójne druty. Po wyroku czas
zaczął się dziwnie wlec i dziwna melancholia opanowała nasze umysły. Raz na
miesiąc otrzymywaliśmy książki z więziennej biblioteki. Dla mnie przeznaczono
specjalnie dzieła Marksa, Lenina i Plechanowa. By zapełnić czas, czytałem te
filozofie ludzi dalekich od Boga. Starałem się stosować metodę św. Grzegorza z
Nazjanzu, który, gdy go pytano, czy można czytać dzieła pogańskie, odpowiadał,
że trzeba naśladować pszczołę, która nawet z zatrutego kwiatka potrafi wydobyć
kropelkę miodu.
Po
pewnym czasie zabroniono mi czytać dzieła marksistowskie, ponieważ, gdy mnie
wzywał na rozmowę pan naczelnik, lub „spec", zapytywałem ich czasem o
pewne problemy z dziedziny ich ideologii, bo przecież czytając tak wiele,
miałem w tych sprawach dużą wiedze. Było to dla nich kłopotliwe i upokarzające,
ponieważ ich znajomość ideologii marksizmu była równa zeru.
Po
drugim wyroku przeniesiono mnie do celi, w której spotkałem przyzwoitych ludzi,
tak przynajmniej uważałem. Był tani Jan O., dyrektor katowickiego okręgu PKP.
Siedział za szpiegostwo, ponieważ konsulowi amerykańskiemu podarował mapę linii
kolejowych w Polsce. Takie mapy zresztą wisiały w każdej poczekalni kolejowej.
Siedział z nami Janusz K. z Warszawy, korespondent jakiejś agencji prasowej.
Człowiek bardzo oczytany i inteligentny. Lubił często powtarzać przysłowie:
„Człowiek jest swego losu kowalem". Zawdzięczam mu wiele wiadomości z
literatury i innych dziedzin. Stanisław W., stary partyzant i ateista, którego
drażniły nasze wspólne modlitwy, ale zachowywał się przyzwoicie. Wreszcie w
naszym gronie znajdował się Stanisław M., mizerny i chorowity człeczyna,
akowiec i szczery patriota. Miał on złotą rączkę malarską i rzeźbiarską. Na
ścianie, gdzie odleciał płat tynku, małym gwoździkiem wyrzeźbił prześliczną
twarz Matki Bożej. Aż szkoda było, że tak piękna rzeźba tkwi w tak bardzo
kruchym materiale.
Przed
tą piękną twarzą Matki Bożej modliliśmy się codziennie, odmawialiśmy cząstkę
różańca i śpiewaliśmy cichutko pieśni religijne. Trwało to może miesiąc, aż do
czasu, gdy pewnego dnia wróciliśmy do celi po spacerze, zobaczyliśmy, że twarz
Matki Bożej zniknęła, ponieważ zarzucono ją grubą warstwą cementu.
Posmutnieliśmy wszyscy i spodziewaliśmy się kary za niszczenie mienia państwowego.
Jakoś nas nie wzywano w tej sprawie, ale piękna twarz Matki Bożej pozostała w
naszej pamięci.
Bolesnym
urozmaiceniem więziennej monotonii był tzw. „kipisz", czyli szczegółowy
przegląd celi, odbywający się zazwyczaj w nocy. Grupka „klawiszy" z
drewnianymi pałkami, którymi opukiwali kraty w oknach, żeby sprawdzić, czy nie
są podpiłowane, wpadała do celi. Musieliśmy zdjąć bieliznę, bo ubrania już były
wystawione na korytarz. Nago ustawialiśmy się pod murem na korytarzu, a
tymczasem „klawisze" dokładnie plądrowali celę. Wysypywali słomę, a
raczej sieczkę z siennika na podłogę czy beton, i szperali w tym prochu
szukając, czy więźniowie tam czegoś nie ukryli. Nąjgorliwiej szukano
przedmiotów metalowych oraz ołówków, a raczej kawałka grafitu, bo taki łatwiej
było ukryć niż ołówek. Chciano w ten sposób zapobiec pisaniu grypsów.
Więźniowie jednak i tak sobie radzili. Przywiązywano kawałki grafitu do nitek
wewnątrz siennika, więc nie wylatywały one na zewnątrz razem z wysypywaną
sieczką. Na to już „wąchacze" nie wpadli. Nas, stojących na korytarzu,
twarzą do ściany, również badano.
Po
zakończeniu „kipiszu" trzeba było wejść do celi i w określonym czasie
zrobić całkowity porządek. A więc sieczkę i proch ze słomy musiało się
skrzętnie powkładać do siennikowego worka, a potem wymyć posadzkę i zetrzeć
proch, jaki osadził się na szafce, stoliku, taboretach i nawet na ścianach, bo
od czasu do czasu pan naczelnik wpadał do celi w białych rękawiczkach, palcem
przejeżdżał po ścianie i napotkany tam proch podtykał pod nos więźniowi. Za to
zwykle groziło tzw. „twarde łoże", to znaczy wyrzucenie sienników z celi i
spanie na betonie przez jeden tydzień. Najgorzej, że nie było czym czyścić, bo
do sprzątania dawano pół damskiej pończochy. A więc panowie towarzysze „uprzyjemniali"
nam żywot jak mogli.
W
więzieniu przy ulicy Mikołowskiej w Katowicach przebywałem prawie szesnaście
miesięcy. Pewnego dnia, w styczniu 1952 r., usłyszeliśmy dziwny ruch na
korytarzu. Po chwili otworzono drzwi naszej celi i kazano wychodzić. Zaprowadzono
nas do magazynu, gdzie każdemu wydano jego worek z ubraniem i obuwiem, z czego
nas obdarto, gdy nas umundurowano w łachmany więzienne. W tym worku była także
moja sutanna. Nigdy w życiu nie odczułem takiego pragnienia, by ją ubrać, jak
wówczas. Ale ona też była więziona, bo worek był szczelnie zaplombowany.
Załadowano
nas w liczbie czterdziestu do wielkiej „suki", która mogła pomieścić
zaledwie dwadzieścia osób. Upchano nas jak śledzie w beczce i pojechaliśmy w
nieznane. „Suka" to wielka blaszana skrzynia, bez okien. Jedyne drzwi są
rozsuwane z tym i zamykane. W suficie jest coś w rodzaju siatki. Są to małe
otworki, przez które dochodzi powietrze do wnętrza. W czasie jazdy obijaliśmy się
o ściany samochodu, zwłaszcza na zakrętach. Po pewnej chwili poczuliśmy brak
powietrza. Zaczęło mi się mącić w głowie, aż wreszcie straciłem przytomność.
Ocknąłem
się dopiero wtedy, gdy poczułem dotkliwe zimno i wilgoć. Gdy otwarłem oczy,
stwierdziłem, że leżę w śniegu, a obok mnie wznoszą się wysokie mury tworzące
czworobok, rodzaj olbrzymiej, głębokiej studni. Obok mnie leżeli więźniowie, z
których niektórzy już się podnieśli. Poczułem, że cienka, drelichowa więzienna
bluza i spodnie już nasiąkły wodą od mokrego śniegu. Usiłowałem się podnieść,
lecz poczułem ostry ból i zawroty głowy. Wreszcie wstałem i natychmiast
„klawisz" kazał mi wchodzić do wnętrza. Przydzielono mi koc, miskę i
łyżkę. „Gdzie my jesteśmy ?" - spytałem, gdy zatrzasnęły się za mną drzwi
celi. „W Cieszynie" - usłyszałem odpowiedź i zaraz rozpoczęło się
wzajemne „obwąchiwanie". Od razu uderzyło mnie to, że w celi panował
dziwny półmrok, choć była to pora popołudniowa i dzień był dość pogodny. Rychło
wykryłem przyczynę tego zjawiska. Oto nieduże, zakratowane okienko zasłonięte
było do połowy tzw. „koszem", czyli drewnianą skrzynią, lekko odsuniętą w
górnej części od okna, by choć skrawek nieba można było zobaczyć.
W
Cieszynie panował nieco inny regulamin więzienny, częściowo złagodzony,
częściowo zaostrzony. Wyżywienie było gorsze niż w Katowicach. Zwłaszcza
obiadowe zupy dziwnie cuchnęły chlorem. Nie wolno było otrzymywać paczek z
domu, ale „wypiska" była nieco bogatsza. Można było raz w miesiącu kupić
jeden kilogram przyzwoitego chleba i pół kilograma końskiej kiełbasy, która
była dobrze uwędzona, i mimo słodkawego smaku, zjadaliśmy jaz apetytem.
Zimą
było w celi bardzo zimno. Na szczęście było nas kilku, więc nocą grzaliśmy się
wypróbowanymi sposobami, łącząc wszystkie koce. Do pracy również i tu mnie nie
dopuszczono, więc cały okres pobytu w cieszyńskim więzieniu spędziłem w celi.
Najtrudniej
było przeżyć upalne lato. Wtedy poznałem, jaką uciążliwością były wspomniane
„kosze" na oknach. Była to specyficzna uciążliwość, bo „kosz" nie
tylko zaciemniał celę, ale też nie dopuszczał powietrza. Gromadził natomiast
gorące powietrze. Lato było upalne, więc temperatura w celi podwyższała się.
Umieszczono mnie w celi pod blaszanym dachem na ostatnim piętrze, więc upał
stawał się nie do zniesienia. Byliśmy spoceni we dnie i w nocy, a wody zawsze
brakowało, by choć twarz porządnie umyć. Celem ochłody przykładaliśmy gołe
plecy do drzwi okutych żelazem. Z początku metal był chłodny, ale gdy już
czwarty z kolei więzień pocierał plecy o żelazną blachę, ona również się
rozgrzewała i chłodzenie było skończone.
Inną
dolegliwością była plaga pcheł. Ledwo położyłem się na sienniku, wnet jakby z
jakiegoś źródła zaczęły pryskać te małe, zwinne stworzonka i kłuły tak
intensywnie, że nie wiadomo było gdzie się pierwej drapać. Jakżeż trudno było
zasnąć w tym upale i smrodzie, bo celi nigdy nie można było przewietrzyć, a
pchły „umilały" nam życie do samego rana. Chodziłem stale pogryziony i
pokryty czerwonymi cętkami.
Pewnego
dnia nasi władcy wymyślili sposób wytępienie plagi pcheł. Do każdej celi
wrzucono worek naftaliny, którą rozsypano po podłodze. Przeźroczyste
kryształki naftaliny kruszyły się pod drewniakami i wydzielały tak gryzącą woń,
że z oczu ustawicznie lały się łzy, a w gardle drapało. Każde poruszenie się po
podłodze powodowało zgrzyt, jakby miażdżonych kawałków lodu, i ostra woń
naftaliny przenikała nas do wnętrza organizmu. W tej atmosferze przeżyliśmy
trzy tygodnie. Wtedy naftalina już zwietrzała i przestała wydzielać swój
aromat. Właściwie to myśmy go wchłonęli do naszych organizmów i asymilowaliśmy
się do tego piekącego smrodu. Wreszcie najgorsze było to, że pchły z początku
przycichły i przyczaiły się, ale po kilku dniach zaczęły nas znowu atakować z
jeszcze większą furią, bo przecież pościły kilka dni. Były to dla mnie
najcięższe dni, jakie przeżyłem w więzieniu. Dopiero po jakimś czasie
wymieniono słom ę w siennikach i to położyło kres pladze krwiopijczych
insektów.
Muszę
stwierdzić, że ze strony władz więziennych w Cieszynie nie spotkały mnie żadne
szykany, choć umieszczenie mnie w celi pod blaszanym dachem w upalne lato było
na pewno zaplanowane. Później się dowiedziałem, że pchły były specjalnością
tylko niektórych cel.
Pewnego
dnia „klawisz" zaprowadził mnie do biura, gdzie za stołem rozsiadł się
7nany mi z Katowic ubek. Przeraziłem się, bo myślałem, że znów rozpocznie
jakieś śledztwo. On jednak spokojnie oświadczył mi, że chce mi dać pracę.
Położył przede mną duże białe płótno, pędzle, puszki z farbami i powiedział:
„Widziałem w Katowicach, jak piękną Matkę Bożą wyrzeźbiliście na ścianie w
celi. Musicie mi wymalować na tym płótnie dużego jelenia. Tu macie farby, a co
wam będzie potrzeba, to mówcie". Popatrzyłem na ubeka zdziwiony, a
ponieważ znany był w Katowicach z szykanowania więźniów politycznych, pomyślałem
sobie: „Chętnie bym wymalował twoją gębę". Oświadczyłem mu jednak: „Źle
pan trafił, bo to nie ja rzeźbiłem twarz Matki Bożej, ale inny więzień,
specjalnie uzdolniony w tym kierunku. Ja niestety nie umiem ani rzeźbić, ani
malować. Gdy raz małej dziewczynce narysowałem konia, to płakała, że to nie
koń, ale cap". Nie wiem, czy przekonałem ubeka, czy nie, dość na tym, że
po chwili powiedział: „No, widzicie, chciałem wam dać dobrą pracę, ale wy nie
chcecie pracować." Oddziałowy odprowadził mnie do celi i już nigdy nie
miałem takich artystycznych propozycji.
Jeśli
chodzi o dozorców więziennych, muszę podkreślić szczególnie pozytywne
odnoszenie się do mnie Heleny J. Na początku odnosiłem się do niej bardzo
nieufnie. Wyprowadzała mnie czasami z celi do swej dyżurki. Była oddziałową i
jej podlegała nasza cela, ponieważ oddział ten był do połowy męski, a od połowy
żeński. Wypytywała mnie o przyczyny skazania na osiem lat więzienia. Musiałem
jej szczegółowo opowiedzieć przebieg śledztwa, rozprawy i o pobycie w więzieniu
w Katowicach. Nie wiedziałem, do czego jej to potrzebne, ale opowiedziałem
wszystko, bo wzbudziła we mnie zaufanie. Najbardziej zależało mi na tym, by
przez nią nawiązać kontakt z mój ą mamą w Andrychowie. Kiedy jej to nieśmiało
zaproponowałem, oświadczyła: „Napiszcie list, to go doręczę matce".
Napisałem kartkę bardzo ostrożnie i zaznaczyłem, że jeżeli mama to moje pismo otrzyma, to niech przy najbliższym
widzeniu powie do mnie: „Pozdrawia cię ks. proboszcz". I rzeczywiście, w
czasie widzenia mama z przymrużeniem oka powiedziała zaraz na początku:
„Pozdrawia cię ks. proboszcz". Ucieszyłem się bardzo i nabrałem więcej
zaufania do mojej oddziałowej. Faktycznie, jeździła kilka razy do Andrychowa,
odwiedzała moją mamę, i pocieszała ją mówiąc, by się nie martwiła, bo ja wyjdę
wcześniej na wolność. Mama również była nieufna w stosunku do tak podejrzanego
gościa i przypuszczała, że to może być prowokacja. Okazało się jednak, że
Helena J. w najszczerszych zamiarach chciała pomóc więźniom i ich rodzinom. W
tym też celu podjęła pracę w więziennictwie. Całą duszą nienawidziła
komunistów. Toteż po moim wyjeździe z Cieszyna została wyrzucona z pracy i
niewiele brakowało, by znalazła się w więzieniu. To była jedyna jasna i
życzliwa postać, jaką spotkałem w czasie mej więziennej niedoli wśród
więziennych dozorców.
Niedługo
jednak trwała ta sielanka. Oto już pod koniec października 1952 r. Helena J.
zdążyła jeszcze szepnąć: „Wywożą was do Strzelec Opolskich".
Znów
pobraliśmy z magazynu nasze worki, które tak bardzo pachniały wolnością. Tak
było zawsze, ilekroć nas przewożono z jednych kazamat do drugich.
„Klawisze", kpiąc, mówili o nas: „Polityczny z workiem na plecach". W
moim worku nie było już sutanny, bo mama zgłosiła się do naczelnika w
Cieszynie i prosiła, by jej wydał sutannę i płaszcz, bo to wszystko zgnije w
magazynie za tyle lat, zanim mogą mi być potrzebne. I dobrze się stało, bo po
wyjściu na wolność była to jedyna sutanna, jaką posiadałem. Była mi tym
droższa, że przecież razem ze mną dzieliła więzienne losy, choć jaw celi, a
ona w magazynie.
Załadowano
nas do olbrzymiego wagonu, na którym widniał wielki napis: „Poczta". Był
to jednak wagon przystosowany do przewozu „poczty" żywej, a raczej żywego
towaru. Wewnątrz tego wagonu były małe cele zamykane od zewnątrz, bez okien.
Krótka i wąska deseczka służyła do siedzenia, a mały blaszany pojemnik pełnił
rolę kubła sanitarnego. Wewnątrz panowała zupełna ciemność. Tylko niewielkie
szparki przepuszczały blaski dziennego światła. Zamknięto nas dwóch do tej
blaszanej klatki.
Stukały
koła po szynach, a my przywarliśmy do tych małych otworków, by zobaczyć Boży
świat. Każdy z nas był stęskniony za widokiem pól, lasów, a nawet ludzkich
domostw. Pociąg zatrzymał się na stacji, której napis odczytaliśmy od razu:
„Bielsko-Biała". Serce zabiło mi gwałtownie. Byłem tak blisko Andrychowa,
tak blisko mamy i rodziny. Gdyby ona wiedziała, że ja tu przyjeżdżam, na pewno
czekałaby od rana.
Ale
nikt się nie domyślał, jaka to „poczta" jest przewożona w tym
opancerzonym i bardzo długim wagonie. Ludzie przechodzili obojętnie i pociągi
w różnych kierunkach przejeżdżały tuż obok nas. A gdyby się tak można było przesiąść
do innego pociągu... Ale nasz wehikuł, po prawie godzinnym postoju (akurat
widoczny był zegar na dworcu), ruszył żwawo w przeciwną stronę, to znaczy w
stronę Katowic. W tym momencie nie miałem już wątpliwości, że Helena mnie
dobrze poinformowała o celu naszej podróży. Obaj z moim współlokatorem
dobyliśmy chlebowe różańce z buta i żarliwie odmówiliśmy koronkę, prosząc Matkę
Bożą, by nas nadal nie opuszczała. Nie dano nam jak zwykle nic do jedzenia ani
do picia. Raz tylko żołnierz
odryglował drzwi i poczęstował nas kubkiem wody, którą czuć było naftą.
Po
paru godzinach pociąg zatrzymał się. Rozległ się szczęk odryglowanych drzwi i
wreszcie z workiem na plecach wylądowaliśmy na jakiejś bocznicy na dworcu w
Strzelcach Opolskich. Nigdy tu nie byłem i nie znałem tego miasta. Nawet mi
się nie śniło, że tu zamieszkam przez trzy lata. Od razu otoczył nas kordon
żołnierzy. Niektórzy z nich trzymali na smyczy psy, które, szczekając, wyrywały
się w naszą stronę. Zrobił się zgiełk i hałas przypominający transporty
więźniów w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, na co patrzyłem wielokrotnie.
I rzeczywiście powiało Oświęcimiem. Uformowano nas w czwórki, i z workami na
plecach, przy krzykach dozorców i szczekaniu psów, pomaszerowaliśmy ulicą w
stronę więzienia. Konwojujący nas żołnierze z karabinami krzyczeli głośno:
„Prowadzimy zbrodniarzy - SS-manów z Oświęcimia". Przechodnie zatrzymywali
się i patrzyli na nas ze spokojem, a może nawet ze współczuciem. Widziałem, że
tylko jedna pięść się podniosła, grożąc w naszą stronę. Odniosłem wrażenie, że
mieszkańcy Strzelec Opolskich dobrze wiedzą, kim jesteśmy, ale muszą milczeć
podobnie jak my.
Wśród
tych okrzyków doprowadzono nas do więzienia. Otwarła się brama ogromnego gmachu
zbudowanego w kształcie krzyża. W bramie stał wysoki mężczyzna, który, głośno
krzycząc, zapowiedział: „Tu są Strzelce Opolskie, tu nie popajacujesz,
zapamiętaj to sobie! A teraz wszyscy na kolana". Uklękliśmy posłusznie na
oba kolana i zaczęliśmy się czołgać z workami na szyi po wystających kocich
łbach przez bramę do wnętrza. W tej upokarzającej sytuacji (było nas
trzydziestu pięciu więźniów politycznych i kilku pospolitych przestępców)
zdarzył się incydent, który, mimo tragizmu, nieco mnie rozśmieszył. Oto jeden
z więźniów naszej grupy wcale nie padł na kolana, ale wyprostowany kroczył
przez bramę. W dodatku udało mu się otworzyć worek. Wyciągnął z niego barwny
krawat i zawiązał go sobie pod szyją. Psy już przed bramą wycofano, więc
tylko naczelnik ryknął do niego: „Na kolana!". On jednak nic tylko nie
spełnił rozkazu, ale uciekł w głąb podwórza więziennego, a za nim pognali
„klawisze". Był to Cygan z Wiednia, którego znałem, ponieważ w więzieniu w
Katowicach pracował jako fryzjer. Spotkałem się z nim jeszcze w późniejszym
czasie. Był to człowiek bardzo inteligentny. Dostał wyrok piętnastu lat
więzienia za napad na bank w Polsce.
Zliczyłem,
że na kolanach przeszliśmy przez siedem bram. Podobno mieliśmy szczęście, bo,
jak dowiedzieliśmy się od więźniów, którzy tu już dłużej przebywali, powitania
odbywały się czasem bardziej „uroczyście". „Klawisze" ustawiali się
szpalerem z obu stron. Każdy więzień musiał przejść przez ten szpaler zwany
„ścieżką zdrowia". W tym czasie otrzymywał szturchańce ciężkimi kluczami.
Niejednokrotnie dochodziło do złamania żeber, ale tym się nikt nie przejmował.
Takie było powitanie przybywającego tu więźnia, by pamiętał, że tu są Strzelce
Opolskie.
Jestem
przekonany, że Opatrzność Boża uchroniła mnie od takiego powitania- Więzienie w
Strzelcach Opolskich słynęło zwłaszcza z tego, że tu więźniowie polityczni
odbywali wyrok razem z pospolitymi przestępcami. Ci ostatni mieli za zadanie wykańczać tzw.
„szpagaciarzy", czyli inteligentów. Tego się ogromnie bałem i tak Boga
prosiłem, bym się znalazł we Wronkach czy w Rawiczu, gdzie polityczni byli
zgrupowani razem.
Pospolici
przestępcy mieli przeróżne sposoby „zatruwania" życia ludziom, którzy nie
odznaczali się brutalnością i sadyzmem. Działali na pewno za aprobatą władz
więziennych, bo nigdy nie byli karani za pobicie niewinnego człowieka.
Dostawali nawet takie polecenia od „klawiszów", których było w więzieniu w
Strzelcach Opolskich ponad trzystu.
Warunki
więzienne w czasach stalinowskiego terroru były bardzo trudne. Więzienie było
przepełnione. Przetrzymywano tu około siedmiu tysięcy więźniów, którzy
zazwyczaj pracowali w kamieniołomach. Czynne było również tzw. więzienie
izolacyjne, w którym spędziłem trzy miesiące. W celach sypiało się również na
siennikach nieco lepszych niż w więzieniu śledczym. Kubeł sanitarny był
głównym meblem i rzadko kiedy był wolny, zwłaszcza przy dużej liczbie więźniów
w celi.
Pierwsza
cela, w której się znalazłem, mieściła sześciu więźniów. Nie przyznawałem się
początkowo, kim jestem, bo nie wiedziałem, jakie będą reakcje współwięźniów. Po
paru dniach stwierdziłem, że jeden z nich to świadek Jehowy, drugi prawosławny,
trzeci protestant, czwarty żyd, a o piątym nikt nie wiedział kim jest i za co
siedzi. A więc celowo dobrano mi towarzystwo ekumeniczne. Pewnie panowie władcy
myśleli, że będziemy się tu
kłócić na tematy religijne, a może nawet się pobijemy, bo system nerwowy u
każdego więźnia jest nadwerężony.
Na
początku nie wyjawiałem tego, że jestem kapłanem, a jedynie oświadczyłem:
„Wydaje mi się, że wszyscy wierzymy w Boga, choć każdy po swojemu. Zamiast
więc się kłócić, uczcijmy Boga wszyscy razem. Nie dajmy naszym władcom
satysfakcji, że będziemy się wyniszczać kłótniami. Oni tylko na to czekają. My
zaś będziemy żyć w zgodzie i będziemy się modlić do Boga, w którego wszyscy
wierzymy".
Od
tego czasu codziennie rano i wieczorem odmawialiśmy wspólnie „Ojcze
nasz". Do tej modlitwy włączał się również żyd. Tylko świadek Jehowy
chciał nas początkowo nawracać, ale wszyscy wspólnie uciszyliśmy go tak, że po
jakimś czasie i on zaczął się modlić razem z nami.
W
tym miejscu muszę jednak nadmienić, że choć nigdy nie byłem antysemitą -
uczęszczałem do gimnazjum w Oświęcimiu z wieloma Żydami, z którymi żyłem w
zgodzie, a nawet przyjaźni - przebywanie w jednej celi z Sz. było bardzo
uciążliwe. Kiedy w celi wyszło na jaw, że jestem księdzem, Sz. od razu zaczął
do mnie odnosić się z niechęcią, a nawet nienawiścią.
Oddziałowy
mianował mnie tzw. „starszym celi". Nie był to jakiś awans czy
wyróżnienie, ale raczej związane z tym były szykany, bo „starszy celi"
odpowiadał za wszystko, a więc za porządek w celi i za zachowanie się więźniów.
Musiał też meldować stan więźniów przy każdym otwarciu drzwi, zwłaszcza przy
pobieraniu posiłków. Pobierał również dla wszystkich pewne dodatki, które
czasami łaskawie przydzielano, np. cebulę czy zepsute dorsze.
Pewnego
dnia przydzielono do naszej celi młodzieńca, którego przywieziono ze
wspomnianego już wcześniej więzienia izolacyjnego. Osadzano tam więźniów
opornych i tzw. niepoprawnych, do których z biegiem czasu i ja zostałem
zaliczony. Niepoprawność moja polegała na tym, o czym już wcześniej
wspominałem, że nie chciałem się zgodzić na propozycję donoszenia na
współwięźniów. Kierownik polityczny, zwany w języku więziennym „specem"
-jak już o tym wcześniej wspominałem - oświadczył mi, że jeśli chcę wyjść na
wolność, muszę tu w więzieniu udowodnić, że będę po odzyskaniu wolności
obywatelem nie tylko lojalnym, ale pomocnym dla PRL. A więc już tutaj moja
rehabilitacja ma polegać na tym, że będę tępił wrogów ludu, czyli donosił
władzom więziennym o wszelkich wrogich wypowiedziach więźniów na temat
komunistycznej rzeczywistości. Na taką propozycję miałem z góry przygotowaną
odpowiedź: „Ksiądz polski ma różne wady, bo jest człowiekiem, ale Judaszem
nigdy". Reakcja zwykle była taka sama: „To będziesz tu gnił, aż
zdechniesz". „Ale z honorem" - odpowiadałem z satysfakcją w sercu.
Nie
kończyło się jednak na pogróżkach i prognozach odnośnie mej doli więziennej.
Najwięcej cierpiała na tym moja matka. Na wszelkie jej pisemne prośby kierowane
do różnych władz, otrzymywała odpowiedź: „Nie możemy synowi dać żadnej ulgi,
ponieważ w więzieniu jest niepoprawny. Zapowiada, że jak wyjdzie na wolność,
nadal będzie zwalczał komunizm i jego sługusów". Biedna Matka ze łzami w
oczach w czasie odwiedzin błagała mnie: „Nie mów nic przeciw ustrojowi, nie
narażaj się, bo z tego powodu nie mogę ci pomóc". Było mi przykro z tego
powodu. Prześladowały mnie matczyne łzy. Chciałem głośno, bardzo głośno
krzyczeć: „Mamo, nie wierz tym kłamcom. Oni zmuszają mnie do takiej podłości,
od której również ty odciągałabyś mnie gwałtownie, gdybyś znała całą
prawdę".
Zdawałem
sobie jednak sprawę z tego, że jeszcze nie dokończę zdania, a już przed sobą
zamiast matki zobaczę nagą deskę zasłony, która opadała momentalnie, jeśli
więzień w czasie widzenia powiedział cokolwiek, co się nie podobało panu i
władcy. Zaciskałem więc zęby i tylko przeczącym ruchem głowy chciałem mamie
przekazać, że to ohydne kłamstwa. Po widzeniu wracałem do celi bardziej przygnębiony
aniżeli po wyroku. Do rana przewracałem się na więziennej pryczy nie mogąc
stłumić goryczy, którą było wypełnione moje wnętrze.
Takim
niepoprawnym był ów wspomniany chłopak, którego umieszczono w naszej celi. O
więzieniu izolacyjnym w Strzelcach Opolskich chodziły słuchy jako o kaźni,
która nie ustępowała gestapowskiej. Nasz współwięzień przesiedział tam trzy
miesiące. Wrócił blady i osłabiony do ostatnich granic. Nie chciał opowiadać o
przeżyciach w izolatce, ponieważ obawiał się „kapusiów" w celi.
Pewnego
razu, miesięcznym zwyczajem, wrzucono do celi sześć zepsutych dorszy. Jako
starszy celi podzieliłem dorsze, dając każdemu po jednym. Zrobiłem jednak
wyjątek. Sz. ryby nie dałem, ponieważ otrzymywał paczki z Izraela, natomiast
wygłodniałemu młodzieńcowi przydzieliłem dwa. To wywołało wściekłość Sz.
Natychmiast szarpnął za „klapę" i wnet w celi pojawił się oddziałowy. „Ten
sługa Boży nie dał mi dorsza, który mi się należy" - ryknął, siny ze
złości. Próżno tłumaczyłem oddziałowemu powód mej decyzji. Może w głębi serca
przyznawał mi rację, ale służbowym tonem rozkazał:
„Dajcie
mu tego «śledzia» natychmiast".
Tymczasem
jednak wygłodniały więzień „izolatki" zdążył zjeść oba dorsze, więc
oddziałowy zapisał mnie do ukarania. Na szczęście ta sprawa jakoś się
rozpłynęła. W tym czasie bowiem doszło incydentu, który zmienił sytuację.
W
kilka dni później wszedł do celi wspomniany wcześniej Cygan, by nas ogolić.
Ucieszyłem się, ujrzawszy dawnego znajomego z więzienia w Katowicach. W czasie
golenia opowiedziałem mu o wydarzeniu z Żydem Sz. Nic na to nie odrzekł i po
ogoleniu nas wszystkich w celi, szybko zniknął. Nie upłynęła nawet godzina, gdy
zgrzytnął zamek w drzwiach i do celi wszedł gwałtownie jakiś dryblas w ubraniu
więziennym i rozejrzał się po nas wszystkich. Nagle skoczył do Sz. i zaczął go
okładać pięściami. Bity podniósł nieludzki wrzask, ale nikt mu nie śpieszył z
pomocą.
Jako
starszy celi próbowałem interweniować, ale czując, że sam mogę oberwać,
usunąłem się w kąt. Trwało to może pół minuty, po czym wojowniczy dryblas
zniknął za drzwiami celi, a Sz. dalej wrzeszczał wniebogłosy, szarpiąc za tzw.
„klapę» by w ten sposób wezwać oddziałowego do celi. Gdy ten wreszcie się
zjawił, Sz. ryczącym głosem opowiedział całe wydarzenie. Oddziałowy wysłuchał i
natychmiast kazał się Sz. spakować
i opuścić naszą celę.
Było
mi trochę przykro, że to może przeze mnie ucierpiał człowiek, ale nigdy nie
spodziewałem się, że poskarżenie się Cyganowi spowoduje taką reakcję. Pomimo
pewnej brutalności, z jaką odbyło się to wydarzenie, odetchnęliśmy z ulgą,
kiedy za Sz. zamknęły się drzwi celi i nie zobaczyliśmy go już nigdy w
przyszłości. Przy sprzątaniu celi znalazłem zwiniętą karteczkę, na której Sz.
napisał, że w razie jego śmierci chce być pochowany w obrządku mojżeszowym.
Nazajutrz
wprowadzono do naszej celi dwóch więźniów. Na pierwszy rzut oka obaj wyglądali
na ludzi uczciwych i spokojnych. Jednym z nich był organista z miejscowości położonej
koło Opola. Nasz nowy współlokator zaraz na początku wyjawił, że bardzo
pragnie spotkać w więzieniu kapłana, bo słyszał, że tu w więzieniu księża
również odbywają kary. „Toś dobrze trafił, bo tu mamy księdza" - zawołał
spontanicznie świadek Jehowy i wskazał na mnie.
Z
ogromnym zdziwieniem i niedowierzaniem popatrzył i prawie natychmiast rzucił mi
się ze łzami w oczach na szyję i głośno krzyknął: „Panie Boże, dzięki Ci za tę
łaskę! Nareszcie ktoś bliski sercu". W tym samym czasie odezwał się i ów
drugi więzień, przybysz: „Utworzymy teraz koalicję, boja też jestem
księdzem". Wówczas ogarnęły mnie radość i zdumienie. Ja również tęskniłem
za bratnią duszą kapłańską. Chciałem mieć koło siebie kogoś naprawdę
bliskiego, by przede wszystkim móc się wyspowiadać.
Trudno
mi opisać naszą wspólną radość i otuchę, która napełniła nasze serca. Przybyłym
kapłanem okazał się ks. Tadeusz Czubak z Włocławka, którego „miłościwie
panujący" skazali na dziesięć lat pozbawienia wolności za wrogą propagandę
przeciwko Polsce Ludowej. Do tego „przestępstwa" doszło jeszcze usiłowanie
ucieczki za granicę. Ks. Czubak przed aresztowaniem postarał się o „lewe"
dokumenty i postanowił zbiec do Niemiec Zachodnich. Już we Wrocławiu oczekiwał
na pociąg pośpieszny do Niemiec i na nieszczęście zasnął w poczekalni. Zbudzili
go ubecy i zawieźli prosto do więzienia. Przeszedł ciężkie śledztwo, po którym
Sąd Wojskowy skazał go na dziesięć lat więzienia, oczywiście z art. 7 M. K. K.
Postawiono mu zarzut ucieczki za granicę w celach szpiegowskich.
Teraz
lżej nam było już na sercu, a tematy rozmów były wciąż niewyczerpane. W celi
utworzyła się koalicja złożona z dwóch księży i organisty, i opozycja w
osobach: świadka Jehowy, prawosławnego, protestanta i jednego neutralnego,
który prawie nigdy nie zabierał głosu w dyskusji, a zwłaszcza w sprawach
spornych. W duchu ekumenizmu musiałem łagodzić wynikające napięcia, bo ks.
Czubak był bardziej nerwowy, a organista zazwyczaj płakał, gdy słyszał zarzuty
wrogie Kościołowi. Za to pośpiewaliśmy sobie serdecznie, bo organista utworzył
coś w rodzaju tercetu. Śpiewaliśmy więc pieśni religijne i świeckie.
Przepisy
więzienne zabraniały śpiewu w celi i nawet była za to przewidziana kara, lecz
by stwierdzić, kto śpiewa, „klawisz" musiałby przykładać ucho do drzwi
wielu cel. Na ogół w korytarzach więziennych panował hałas i zgiełk. Stukot
drewniaków więziennych w liczbie czasami stu, gdy wyprowadzano więźniów na
spacer, przypominał tupot kopyt końskich po drewnianej podłodze. Wrzaski i
krzyki „klawiszy" z początku nas przerażały, ale z biegiem czasu
przywykliśmy do nich. Czasami tylko zalegała taka cisza, że można było słyszeć
szum własnej krwi w żyłach. I to była cisza bardzo niebezpieczna, bo albo
„klawisze" w miękkich pantoflach (by ich kroków nie było słychać) podglądali
nas przez, Judasza", albo przygotowywał się „kipisz". Gdy więc
zalegała cisza, gorączkowo chowaliśmy najdrobniejsze przedmioty, które raziły
oko „klawisza" i za które można było otrzymać surową karę. Ale to się
zdarzało najwyżej co dwa miesiące, najczęściej w nocy.
Kiedy
więc więzienie rozbrzmiewało zwykłym hałasem, szczękami kluczy, głuchym
odgłosem zamykanych drzwi cel, a nawet szczekaniem psów, myśmy sobie w celi
nucili różne piosneczki. Najczęściej śpiewaliśmy pieśni religijne, w czym rej
wodził nasz organista. Zamykał zwykle oczy i przebierał palcami, naśladując
wodzenie po „klawiszach" organów. Jego poczciwa twarz jaśniała wówczas
jakimś dziwnym blaskiem radości, a głos przybierał zabarwienia tenora, czy
nawet sopranu. Ale dla wszystkich śpiew był jakimś ukojeniem i jakby
zanurzeniem w błękitne jezioro i ucieczką od rzeczywistości. Najlepszy głos
miał nasz współwięzień prawosławny. Wszyscy obowiązkowo musieliśmy nauczyć się
piosenki w języku rosyjskim- „Studientoczka, wieczamaja zaria". Jedynie
świadek Jehowy nie łączył się nigdy z nami w śpiewie i na uboczu mruczał
jakieś nieznane nam melodie.
Pewnego
dnia zostałem wezwany do „speca" na rozmowę. Zwykle nie wróżyło to nic dobrego.
„Spec", czyli wychowawca polityczny, miał dziwną satysfakcję w
psychicznym dręczeniu więźnia i zastraszaniu go karami, które czekają go w
przyszłości. Jakież więc było moje zdumienie, kiedy powitał mnie bardzo
grzecznie i przyjaznym głosem oznajmił mi, że pomimo moich strasznych win,
Polska Ludowa proponuje mi pracę w więzieniu. „Jest to dla was wielkie
dobrodziejstwo, więc myślę, że będziecie pracować uczciwie, a przede wszystkim
nie będziecie uprawiali żadnej propagandy" — pouczał mnie więzienny
„ojciec duchowny".
Nie
dowierzałem wspaniałomyślności Polski Ludowej i zaraz zrodziła się we mnie
myśl, że za tym kryje się jakiś podstęp. Praca była moim marzeniem od samego
początku pobytu w więzieniu. Jednym z czynników, które najbardziej przygnębiają
więźnia i powodują jego psychiczne załamanie, jest bezczynność. Toteż po
usłyszeniu takiej propozycji żywiej zabiło mi serce. Przecież praca to przede
wszystkim jakiś kontakt z ludźmi, to zajęcie, które wypełnia czas, oraz lepsze
warunki egzystencji. Pomimo więc nieufności, chętnie wyraziłem zgodę i
obiecałem, że będę sumiennie pracował.
Dwa
dni później rozpocząłem pracę w więziennej wytwórni obuwia. Była to filia
fabryki obuwia w Opolu, o nazwie „Otment". Hala fabryczna dzieliła się na
dwie części: szwalnię i montażownię. W szwalni przygotowywało się poszczególne
elementy, by je następnie składać na montażowni. Mnie przydzielono do szwalni,
gdzie na elektrycznej maszynie miałem przyszywać skórzane języki do butów. Z
wielkim zapałem zabrałem się do pracy. Nie pamiętam, jaka była norma dzienna,
bo ta wciąż się zmieniała, ale wiem, że w ciągu dziesięciu godzin - bo tyle
trwała dzienna praca - trzeba było przyszyć do tzw. kapy około tysiąc języków.
Zasiadłem
więc na fabrycznym stołku przed maszyną do szycia, według instrukcji włączyłem
prąd i rozpocząłem pracę w Imię Boże. Czynność wydawała się bardzo prosta, ale
na początku sprawiała niemałe trudności. Należało przeszyć język w kształcie
litery „z" w ramkach. Szycie dokonywało się przez naciskanie nogą pedału -
i tu powstała cała trudność. Podobnie jak sprzęgło w samochodzie musi być
naciskane z wyczuciem, do czego trzeba nabywać wprawy, tak też i pedał maszyny
do szycia musi być regulowany z wyczuciem. Gdy nacisnąłem bez wyczucia, igła
poleciała błyskawicznie przez całą szerokość kapy, pozostawiając poza obrębem
języka dość pokaźne dziury. W ten sposób zniszczyłem produkt, a za to groziła
surowa kara.
Gdy
zniszczonych elementów nagromadziło się już dość dużo, zaprzestałem pracy i
siedziałem bezradnie, nie wiedząc co począć. Gdyby brakarz zobaczył moją pracę,
mógł mnie natychmiast wyrzucić z pracy, a nawet oskarżyć o sabotaż. Byłem
zrozpaczony, bo tak się cieszyłem, że po przeszło dwu latach siedzenia w
dusznej celi, mogłem nareszcie nieco odetchnąć i pracować.
I
oto w czasie moich gorzkich dumań przechodził koło mnie jakiś więzień, w wieku
może dwudziestu lat. Widząc mizerne efekty mojej nieudolnej pracy, przystanął i
powtórzył slogan, który dość często słyszałem z ust więźniów skazanych za przestępstwa
pospolite: „Tu nie uniwersytet, tu trzeba myśleć". Następnie obserwując
mnie bacznie powiedział: „To nie wiesz frajerze, co trzeba zrobić? Bierz
młotek i zaklep te dziury". Odszedł z uśmieszkiem, ale wydawało mi się -
przyjaznym.
Pouczony,
natychmiast przystąpiłem do działania. Rzeczywiście, okazało się, że zaledwie
kilka lekkich uderzeń młotkiem zaciera zupełnie dziury w skórze. Po chwili
wszystkie podziurawione elementy były bez najmniejszego śladu otworów, a
brakarz nawet mnie pochwalił, twierdząc, że - jak na początek - wychodzi mi to
całkiem dobrze. Ogarnął mnie wstyd, bo przecież zdawałem sobie sprawę z
oszustwa. Ktokolwiek będzie nosił te buty, dziury udrożnią się i będzie przez
nie przeciekać woda do wnętrza buta.
Z
biegiem czasu jednak wyleczyłem się z tych skrupułów, bo zauważyłem, że tu w
wytwórni obuwia, skóry się nie oszczędza. Jeden z oddziałowych zwierzył mi się
kiedyś w zaufaniu jako księdzu, że już nagromadził sobie tyle skóry, że jeśli
ją sprzeda, będzie mógł dziesięć lat żyć dostatnio, nie podejmując żadnej
pracy.
Niedziela
była dla więźniów zwykłym dniem pracy. Przymuszony, usiadłem z goryczą przy
warsztacie, ale nie miałem zamiaru pracować. Byle tylko nie zjawił się w hali
naczelnik -marzyłem. Kiedy tak siedziałem, rozmyślając o kościele w Andrychowie,
w którym o tej porze normalnie odprawiałem Mszę św., ktoś mnie chwycił za ramię
z tyłu. Przeraziłem się, ale odwróciwszy się zobaczyłem poczciwą twarz
kierownika produkcji, Lwowiaka, który najwidoczniej również nie miał ochoty do
pracy w niedzielę. „Chodźcie ze mną" - powiedział do mnie, nie czyniąc
wymówek za moją bezczynność. Nie wiedziałem, dokąd mnie prowadzi, ale po drodze
zagadnął lwowskim akcentem: „Pokażę wam pieczone buciki". Weszliśmy do
pomieszczenia, gdzie stały olbrzymie suszarnie, ogrzewane prądem elektrycznym.
W nich gotowe buty przechodziły ostatni proces suszenia klejów, które były
używane do produkcji. Kierownik otwarł olbrzymie drzwiczki i wyciągnął wielką,
blaszaną platformę, na której było poustawianych około stu par wyprodukowanych
butów. Kierownik nacisnął szpic jednego z nich, a wówczas rozległ się chrzęst
podobny do naciśniętego, wypieczonego pączka i skóra zapadła się jak ciasto
naciśniętego ciastka.
„Widzieli
wy pieczone buciki?" - zapytał mnie kierownik. „Tak się u nas w Polsce
oszczędza" - dodał. Po prostu ktoś włączył zbyt silny prąd i buciki się
upiekły. Trzeba było te sto par obuwia wyrzucić na śmietnik. Wówczas pomyślałem,
że te kilkanaście podziurawionych przeze mnie kawałków skóry było kroplą w
morzu marnotrawstwa i kradzieży, jakie tu miały miejsce.
Bywało
i tak, że niektórzy oddziałowi mieli zaufanych więźniów, którzy kawałki skóry
ukrywali pod koszulą, wracając z pracy do celi. Za każdym razem odbywała się
rewizja, celem sprawdzenia, czy więzień nie wynosi czegoś z produkcji, np.
niebezpiecznych narzędzi. Otóż oddziałowi brali do rewizji tych więźniów,
którzy dla nich kradli skórę i odbierali ją dla siebie. Mając świadomość tego
rodzaju incydentów, wyzbyłem się skrupułów odnośnie zniszczonej przeze mnie
skóry.
Praca
w wytwórni obuwia wykonywana była taśmowo. Metalowe pudła, tzw. „ręki",
przesuwał pracownik po metalowej taśmie do swojego sąsiada i przejmował
następny „rek" z elementami do wykonania. Owoc mojej pracy, przyszyte języki,
odbierał siedzący obok przy stoliku chłopak liczący około dziewiętnastu lat i
naklejał płótno na skórę. Odbywał karę za jakieś przestępstwa pospolite, był
jednak dość kulturalny i życzliwy. Oddawałem mu swoje papierosy wykupione „na
wpiskę", on natomiast czuwał i ostrzegał mnie przed najściem strażnika. W
przyszywaniu języków doszedłem już bowiem do takiej wprawy, że czyniłem to
mechanicznie, nie patrząc nawet na wykonywaną czynność. By nie ulec zautomatyzowaniu,
zacząłem się uczyć języka angielskiego i francuskiego. Na kolanach miałem
skrawki papieru z notatkami i słówkami. Przyszywając mechanicznie języki,
równocześnie powtarzałem głośno teksty angielskie i francuskie, chroniąc w ten
sposób umysł przed stępieniem. W razie zbliżenia się strażnika, mój ochroniarz
kopał mnie z tyłu w siedzenie. Był to sygnał, by natychmiast ukryć notatki i z
miną niewiniątka przyszywać języki do kapy.
Pewnego
razu, przesuwając „rak" po metalowej taśmie do mego sąsiada, poczułem
opór, co oznaczało, że następny pracownik nie wykonał swej pracy i nie
przesunął pudła do przodu. Obejrzałem się do tyłu i ze zdziwieniem zobaczyłem,
że na miejscu mego „ochroniarza" siedzi inny więzień. Nie pracował wcale i
dlatego zahamował taśmową pracę. Podparł dłońmi czoło i tak siedział, a po
twarzy płynęły mu łzy. Żal mi go było, bo wyglądał bardzo przyzwoicie.
Podszedłem więc do niego i powiedziałem: „Bracie, nie płacz. Tu się nikt ludzkimi
łzami nie przejmuje. Jeśli nie będziesz pracował, stracisz pracę i wrócisz do
celi, gdzie nuda zabija człowieka. Pracę masz ciężką, ale bierz się za nią czym
prędzej". Kilka sztuk płótna przylepiłem do skóry. Po chwili mój towarzysz
niedoli otarł łzy rękawem i już sam zaczął powoli wykonywać wyznaczone
zadanie. Powiedziałem mu na odchodnym: „Widzisz, a jednak potrafisz".
Uśmiechnął się i wnet się przekonał, że tej pracy podoła.
Chociaż
już nie pełnił roli mego ochroniarza, zaprzyjaźniliśmy się dość szybko i
pocieszaliśmy się nawzajem. Oczywiście nie wiedziałem, kim on jest z zawodu i
za co otrzymał wyrok piętnastu lat więzienia. On również nie wiedział, kim ja
jestem, ale to nie było ważne.
W
takiej atmosferze upłynął prawie miesiąc. Pewnego przedpołudnia zjawił się w wytwórni
obuwia naczelnik w towarzystwie komendanta. Obaj byli postrachem więźniów, toteż
na ich widok każdy przykładał się do roboty, by „nie podpaść". Ja również
przyszywałem te obmierzłe języki tak sumiennie i gorliwie, jak nigdy dotąd.
Przecież to mój największy wróg miał przechodzić koło mnie, więc nie wolno
było niczym się narazić. „Byle tylko szybciej przeszedł dalej" - prosiłem
z całego serca Pana Boga. Ale właśnie obaj panowie życia i śmierci zatrzymali
się przy mojej maszynie. Chwilę stali i przypatrywali się mej pracy. Po chwili
naczelnik odezwał się do komendanta: „Władek, czyś ty widział kiedy taki
zakon?". Komendant spojrzał bacznie na nas obydwu. „Widzisz, takiego
zakonu jeszcze tu nie było. To ksiądz i prokurator stworzyli zakon i całkiem
dobrze im się powodzi".
Spojrzeliśmy
na siebie z ogromnym zdziwieniem. Nie wytrzymałem i spokojnie odpowiedziałem:
„Tu jest zakon cierpienia, który łączy ludzi bardziej niż każdy inny".
„Aleja wam rozwiążę ten zakon" - warknął pan i władca. „Opuścić stanowisko
pracy i wracać do celi" - dodał.
I
tak się skończyła moja „kariera" szewska, z której odniosłem chyba tę
korzyść, że poznałem właściwości skóry i miałem możliwość z bliska patrzeć, jak
produkuje się buty. Oddziałowy natychmiast kazał nam opuścić stanowisko pracy i
odprowadził nas do celi. Nawet nie zdążyliśmy się ze sobą pożegnać, bo nasze
cele znajdowały się na różnych oddziałach. Później dowiedziałem się, że moim
„współzakonnikiem" był rzeczywiście prokurator z Opola. Dostał wyrok
piętnastu lat więzienia, rzekomo za łapówkę, ale raczej za to, że był
niewygodny „miłościwie panującym". Zobaczyłem go jeszcze raz w czasie
widzenia. On mnie nie dostrzegł, bo stał w pewnym oddaleniu, a za kratami żona
i dwie dziewczynki rzewnie płakały.
Po
incydencie w szwalni, przeniesiono mnie natychmiast do pojedynczej celi, w
której spędziłem samotnie osiem miesięcy. Pobyt w pojedynce był zasadniczo
karą, ale miał też swoje zalety. Przede wszystkim unikało się towarzystwa, które
bywało różne; czasem byli to pospolici złodzieje czy bandyci, którzy mieli
polecenie od władz, by księżulkowi „umilić" życie. Dokonywali więc tego
na różne sposoby. Miałem jednak wśród nich opinię, że piszę pospolitym
przestępcom prośby do sądu i to podobno z pozytywnymi skutkami, a więc
zostawiali mnie raczej w spokoju.
Byli
też czasem cwaniacy, ugrzecznieni, udający politycznych męczenników (jak
zresztą można było sprawdzić, za co ktoś został skazany?). Ci najczęściej byli
na usługach UB. Starali się pozyskać zaufanie współwięźnia, by z niego wyciągnąć
jeszcze sprawy, których nie udało się wydobyć w czasie śledztwa. Iluż to
więźniów miało powtórne procesy przez takie wpadki w ciągu odbywania kary. W
celi zbiorowej zawsze był jeden donosiciel - w żargonie więziennym „kapuś"
- który dzięki swojej „dojrzałości" do życia wolnego w Polsce Ludowej
skrzętnie donosił władzom o każdej nielojalności więźnia. Nigdy nie wiadomo
było, kto to jest. Czasem posądzało się człowieka niewinnego, a „kapusiem"
był ktoś, po kim można by się tego najmniej spodziewać.
Atmosfera
nieufności bardzo męczyła. W pojedynczej celi ten problem odpadał, ale czyhały
inne, o wiele groźniejsze niedogodności. Na pierwszym planie koszmar
samotności. Wiktor Hugo w jednej ze swoich powieści opisuje więzienie murzyńskie
w Tunisie. Była to szopa z dziurawym dachem. Deszcze i wichry dawały się
niesamowicie więźniom we znaki. Chorowali i głodowali, ale byli w jakiejś
wspólnocie i pomagali sobie nawzajem. To ich podtrzymywało na duchu.
Penitencjaria
XX wieku, a zwłaszcza komunistyczna, wymyśliła izolację człowieka od
społeczności. Wiktor Hugo zauważa, iż taka sytuacja więźnia jest gorsza od
tortur. Najgorsza bowiem śmierć na świecie to śmierć w samotności. Na
szczęście człowiek wcześniej oszaleje i to stanowi dla niego rodzaj ulgi.
Jednak „homo est animal sociale". Wiedziałem o
tym wszystkim, dlatego modliłem się: „Panie, nie pozwól, bym postradał
zmysły".
Udręką
dla więźnia w samotnej celi było również dotkliwe zimno. We wspólnej celi
więźniowie w nocy łączą dziurawe koce, przytulają się do siebie i tak w nocy
niska temperatura nie daje się we znaki. W pojedynce ma się jeden lichy koc i
nie ma się do kogo przytulić. Latem problem odpada, ale ja rozpoczynałem moją
samotność pod koniec października. Ogrzewanie, zresztą liche, rozpoczynało się
dopiero pod koniec listopada.
I
tak rozpoczął się koszmar potwornie wlokącego się czasu i rozmyślań, aż do
bólu. Gdyby choć dali jakąś książkę lub gazetę. Gdyby pozwolili coś pisać,
umysł byłby zaabsorbowany, ale posiadanie ołówka, nawet kawałka grafitu było
przestępstwem, za które szło się do karcera. Noc na sienniku, w którym
znajdowała się starta już na proch słoma, i pod cienkim dziurawym kocem była
również udręką. Zimno powodowało, że budziłem się co chwilę i rano wstawałem
zmęczony i niewyspany. Wreszcie wpadłem na pomysł. Rozprułem siennik i nagi
wsunąłem się w tę sieczkę. Trochę gryzło, ale było znacznie cieplej i
przynajmniej mogłem zasnąć. Rano natomiast trzeba było wstać wcześniej, przed
pobudką, by się oczyścić z plew i kawałków starej słomy, które przyczepiły się
do bielizny oraz do ciała, powodując całodzienne swędzenie.
Spodnie
i bluzę więzienną trzeba było złożyć w kostkę na taborecie i wynieść na noc na
korytarz, rano więc, przy otwarciu drzwi, więzień musiał się meldować ubrany
tylko w bieliznę. Gdyby więc strażnik zauważył ślady siennikowej sieczki na
kalesonach czy koszuli, zostałbym ukarany za rozdarcie siennika, czyli za
niszczenie mienia państwowego. Jakoś jednak udało mi się uporać z tymi
trudnościami i nie podpadłem ani razu. Dzięki uchronieniu nóg przed nocnym
chłodem, mogłem przynajmniej nieco zasnąć i na chwilę zapomnieć o beznadziejnej
i koszmarnej rzeczywistości.
Gorzej
było z samotnością. Gdyby nie rozmowa z Bogiem, nie pisałbym dzisiaj tych
pamiętników. Bóg był jedynym moim rozmówcą. Przyznam, że nigdy w życiu nie
modliłem się tak żarliwie, jak wówczas w mojej samotności. Codziennie
odmawiałem wszystkie trzy części różańca świętego. Ułożyłem sobie w pamięci
listę intencji, za które ofiarowałem moje modlitwy - za żywych i umarłych.
Świadomość, że niosę pomoc moją modlitwą, połączoną z cierpieniem, niosła ulgę
duchową i pozwalała przetrwać wlokące się godziny i dni podobne do siebie jak
dwie krople więziennej zupy.
Wymyśliłem
jednak pewien plan, który mnie uchronił od bólu głowy i otępienia. Postanowiłem
zorganizować sobie wielki kurs powtórki wszelkiej wiedzy, jaką w życiu
zdobywałem, zarówno świeckiej, jak i teologicznej. A więc po śniadaniu i
cząstce różańca rozpoczynała się lekcja powtórki z języka polskiego, następnie
z niemieckiego, łaciny czy greki. Po obiedzie przypominałem sobie lekcje
historii, geografii, biologii i inne przedmioty z zakresu szkoły średniej. W
następnym dniu próbowałem odtworzyć w swoim umyśle zasoby wiedzy teologicznej,
i tak na zmianę. Po prostu usiłowałem sobie przypomnieć, co jeszcze, po latach,
pamiętam z danego przedmiotu. Umysł w takich okolicznościach pracuje intensywniej,
więc czasami przypominałem sobie wiadomości, które gdzieś wyłaniały się z
zakamarków pamięci, choć wydawały się dawno zapomniane.
Czasem
zapomniałem jakieś nazwisko, dawniej mi znane. Wtedy z uporem powtarzałem po
kolei litery alfabetu i po wielu próbach krzyczałem „eureka". Było to
wszystko banalne i dziecinne, ale - przeplatane modlitwą- wypełniało wlokące
się więzienne godziny samotności i uchroniło przed utratą nadziei.
Pewnego
dnia, w czasie spaceru trwającego 10 minut, zauważyłem nowego więźnia, który
stał się moim sąsiadem. Niedługo po spacerze rozległo się pukanie alfabetem
Morse'a. W tej dziedzinie byłem już tak wykwalifikowany, że potrafiłem
rozróżnić pukanie prawdziwe od prowokacyjnego. Czym się różniły od siebie, tego
nic umiem określić, to kwestia wyczucia. Od razu zorientowałem się, że to
sąsiad chce się ze mną skontaktować. Ale czy on nie jest podstawiony celowo, by
mnie prowokować? Z ogromną więc ostrożnością podjąłem rozmowę, która była
bardzo ogólnikowa. I tak rozpoczął się nowy etap mej samotności, kontakt z
człowiekiem, który znalazł się w tej samej sytuacji co ja. Było trochę
ożywienia więziennej monotonii, ale towarzyszył temu lęk, czy „klawisz" o
tym wie. Postanowiłem jednak ryzykować, bo i cóż miałem do stracenia. Mój
sąsiad był wyspecjalizowany i biegły w stukaniu alfabetem Morse'a, a ja, jako
więzień z czteroletnim stażem, również nie ustępowałem mu w tej dziedzinie,
więc od tego czasu rozmawialiśmy ze sobą dniami i nocami, jak gdybyśmy
mieszkali wspólnie w jednej celi.
Pewnej
nocy zastukał do mnie i przekazał mi dość dziwną wiadomość: „U mnie jest
wywiercona w ścianie dziura do twojej celi. Jej głębokość sięga tylko do połowy
ściany i ty możesz się do niej dowiercić". I znów byłem w rozterce. Bo
jeśli władze to wykryją, gotowe sporządzić proces za niszczenie mienia
państwowego, a może nawet za chęć organizowania ucieczki. Kilka dni
wstrzymałem się od tej akcji, pomimo licznych alarmów sąsiada. Ale w tej
potwornej monotonii życia, jaką jest pobyt w pojedynce, pragnienie jakiegoś
choćby drobnego urozmaicenia i nowości jest tak silne, że przezwycięża
rozsądek i nawet lęk przed odpowiedzialnością.
Uległem
tej pokusie i zabrałem się do roboty. W mojej więziennej pryczy była już
wcześniej wyłamana metalowa noga. Miała dość ostre zakończenie, mogła więc
rzeczywiście dobrze służyć do wiercenia w murze. Wspólnie zlokalizowaliśmy miejsce
pracy i nocą rozpocząłem wiercenie cegły, która jednak była dosyć twarda. Każdy
odłamek cegły trzeba było wrzucać do kubła sanitarnego i pokruszyć go na
proszek, by przypadkiem nie został zauważony przy jego opróżnianiu. Praca
trwała blisko dwa miesiące. Sąsiad ponaglał mnie, bym się pośpieszył, ale ja
byłem mimo wszystko bardzo ostrożny. W dzień trzeba było zamaskować otwór,
zalepiając go chlebem.
Sąsiad
stale stukał od swojej strony, bym się orientował odnośnie kierunku wiercenia,
a ja powoli, ale konsekwentnie pogłębiałem mały, okrągły otwór w ścianie, o
średnicy około trzech 3 cm. I wreszcie nadeszła oczekiwana chwila. Ostry koniec
metalowego drążka wsunął się bez oporu do sąsiedniej celi. Ponieważ, sąsiad
pilnie śledził postępy mojej pracy, krzyknął z radości. Było to jednak bardzo
niebezpieczne. Głośniejsze odezwanie się w nocy mogło być posłyszane na
korytarzu przez „klawisza", który w miękkich pantoflach filcowych skradał
się od drzwi do drzwi, nadsłuchując, czy wewnątrz się coś nie dzieje. Mógł więc
wtedy łatwo usłyszeć okrzyk naszego tryumfu.
Ja
też nie kryłem zadowolenia. To niby taka drobna rzecz, ale w tych warunkach
beznadziejnej samotności stanowiła wydarzenie niemal historyczne. Najważniejsze
było to, że koszmar samotności, który przyprawiał o ból głowy, a raczej mózgu,
został pokonany; że udało nam się przechytrzyć ubeków, którzy za wszelką cenę
chcieli odizolować człowieka od człowieka.
Wydrążony
tunel ułatwił nam wzajemne kontakty. Zwinęliśmy gazetę w rurkę, którą
przepchaliśmy przez otwór w ścianie i w ten sposób mogliśmy swobodnie
rozmawiać, nie będąc przez
nikogo podsłuchiwani. W ten sposób nasze życie stało się jakoś bardziej
ludzkie.
„Tunel"
służył nam przez parę miesięcy. Przed wyjściem na spacer trzeba było otwór
skrzętnie zamaskować, by go nie wywąchały ubeckie nosy. Dzięki Bogu, nie
podpadliśmy ani razu.
I
tak płynęło życie samotne, przez całe miesiące, którego monotonię nieco
urozmaicał nam „tunel". Sąsiadem moim był dziewiętnastoletni chłopak z
Lubelszczyzny, skazany na piętnaście lat więzienia za udział w partyzantce
antykomunistycznej. Nigdy nie zobaczyłem go z bliska, bo spacery odbywały się
osobno, w pojedynkę. Nie znałem nawet jego nazwiska, ani on mojego, bo w razie
wpadki lepiej było mniej wiedzieć. Pewnej nocy „klawisz" otworzył z hukiem
drzwi mojej celi, kazał mi powstać i w bieliźnie wyjść na korytarz. Następnie
poprowadził mnie na piętro i kazał wejść do biura, gdzie czekał znany mi już z
poprzednich przesłuchań ubek, znany w więzieniu jako cynik i sadysta.
Trząsłem
się z zimna, bo mnie wyrwano z pryczy chyba o północy, a noc była zimna. Kazał
mi usiąść na taborecie, a sam, paląc papierosa, dłuższy czas przeglądał jakieś
szpargały, których dość duża ilość leżała na stole. Wreszcie powstał i zaczął
spacerować, aż w końcu zagadnął: „Trzęsiecie się, Sanak, ze strachu i wcale się
wam nie dziwię. Źle się wam tu siedzi, więc postanowiliście sobie urozmaicić
życie". Zadrżałem na całym ciele, bo byłem pewien, że podpadliśmy z naszym
„tunelem". Ale oto usłyszałem z ust pana i władcy okrzyk:
„Zachciało
się wam zakładać w więzieniu organizację podziemną. Myślałem, że wy jesteście
mądrzejsi, by ważyć się na coś takiego. My wiemy wszystko bardzo dokładnie, a
wy teraz wyśpiewacie coście działali i kogoście werbowali".
Oniemiałem,
ale i odetchnąłem, że to nie nasz „tunel", tylko kolejna prowokacja.
„Zakładaliście organizację podziemną w więzieniu" - takie oskarżenia
słyszałem już nieraz w czasie mego pobytu w więzieniu. Niektórym więźniom
fingowano procesy, oskarżając ich o zakładanie organizacji lub przygotowywanie
ucieczki. Wcześniej nie przyszło mi nawet na myśl, że i ja padnę ofiarą tak
podłej, ubeckiej perfidii. Wyrok ośmiu lat więzienia, jaki otrzymałem za
wyimaginowane przestępstwa, widocznie wydał się zbyt łagodny władzy ludowej.
Po
chwili oskarżyciel zaczął odczytywać zeznania około dziesięciu świadków,
których nazwisk nigdy w życiu nie słyszałem. Ci zeznawali, że ich werbowałem
do organizacji, która miała na celu wywołanie buntu w więzieniu, a po wyjściu
na wolność obalenie władzy ludowej.
W
więzieniu można było spreparować każde oskarżenie. Nie brakło nigdy ludzi,
którzy za byle ochłap lub za obietnicę wcześniejszego wyjścia na wolność
gotowi byli służyć oskarżeniem z góry ułożonym przez ubeków i złożyć go przed
sądem.
Wysłuchałem
tych bzdur wyssanych z palca ze
spokojem, ale równocześnie wstąpił we mnie jakiś duch buntu i goryczy.
Najgorsze myśli ogarniały mój umysł i wyobraźnię. „Zbiry komunistyczne, mało
wam jeszcze mego upodlenia i udręki?" - myślałem. Opanowałem jednak moje
emocje i oświadczyłem spokojnie: „Dziwię się, że tego rodzaju chwyty
stosujecie panowie wobec więźnia, który już piąty rok chlipie więzienną zupę.
Myślałem, że wymyślicie coś nowego. Te wasze metody znam już od lat.
Oświadczam krótko, ani mi się śniło o zakładaniu tajnej organizacji, a tych
ludzi nigdy nie widziałem. Jest to podła prowokacja, wobec której protestuję
całym moim człowieczeństwem".
Ubekowi
zaświeciły się złowrogo oczy. Myślałem,
że mnie uderzy, lecz on podał mi długopis i powiedział: „Macie kilka
godzin czasu, z największą dokładnością opiszecie tu waszą organizację oraz
członków, których zwerbowaliście. Im uczynicie to dokładniej, tym dla was
lepiej". Mówiąc to, wyszedł z biura, zamykając drzwi na klucz.
Zostałem
sam. Było mi bardzo zimno, bo miałem na sobie tylko bieliznę więzienną. Doszedł
mnie głos zegara z wieży pobliskiego kościoła. Wydawało mi się, że wydzwania
godzinę drugą po północy. Pomimo zimna, jakie odczuwałem, ogarnęła mnie
senność. Na pozostawionym arkuszu papieru nie postawiłem ani kropki. Oparty o
twardy stół zasnąłem snem kamiennym.
Nad
ranem zgrzytnął otwierany zamek w drzwiach i wszedł mój srogi oskarżyciel.
Popatrzył na pustą kartkę papieru i natychmiast zawołał oddziałowego i kazał
mnie odprowadzić do celi. Czułem się spokojny w ścianach mojej pustelni, którą
zamieszkiwałem już od ośmiu miesięcy.
Ponieważ
sprawa zakładania organizacji nie przeszła nigdy przez moją myśl, zignorowałem
to ostatnie przesłuchanie. Uznałem je za jeszcze jeden sposób szykanowania i
zastraszania. Przez „kanał" zdałem ścisłą relację sąsiadowi, który całe
wydarzenie podsumował kilkoma soczystymi epitetami pod adresem UB. A jednak
sprawa zakładania tajnej organizacji wpłynęła jako oskarżenie do prokuratury w
Opolu i groziła mi druga rozprawa, która mogła się zakończyć skazaniem na
kolejne dziesięć lat. Dowiedziałem się o tym już po wyjściu z więzienia, kiedy
otrzymałem z prokuratury w Opolu zawiadomienie o umorzeniu mojej sprawy z
powodu braku wystarczających dowodów.
W
trzecim dniu po owym nocnym śledztwie „klawisz" kazał mi się spakować i
opuścić celę 218. Nie zdążyłem nawet pożegnać się z przyjacielem za ścianą, bo
oddziałowy stał w drzwiach i przynaglał do pośpiechu. Westchnieniem i wzrokiem
pożegnałem celę, w której przeżyłem tak wiele zmagań duchowych, tak wiele
wzruszeń i emocji. Zaprowadzono mnie do magazynu i kazano zabrać zaplombowany
worek, który już wielokrotnie podróżował ze mną. Oznaczało to, że zostaję przeniesiony
do innego więzienia i mój majątek pojedzie ze mną.
Stałem
więc z tym workiem na plecach na podwórku więziennym i czekałem na transport.
Ale „suka" więzienna wcale się nie zjawiła, natomiast podszedł do mnie
„klawisz" z psem. Zakuł mnie w kajdany i kazał ruszać naprzód. Pies mnie
obwąchał, i tak w trójkę pomaszerowaliśmy do bramy więziennej. Ponieważ obie
ręce miałem zakute w kajdany, mój worek musiałem ściskać pod pachą. Na
szczęście był bardzo lekki. Zakucie w kajdany jest gorszym upokorzeniem dla
człowieka niż uderzenie w twarz. Wtedy tak bardzo, aż do bólu czuje się skrępowanie
wolności, co dziwnie poniża i depta godność osobistą.
Oszołomiło
mnie powietrze po opuszczeniu murów więziennych i blask słońca prawie mnie
oślepiał. Był to chyba początek lub koniec lipca, bo rachubę zatraciłem. Ludzie
w Strzelcach Opolskich już przywykli do takiego widoku, niemniej jednak z
zaciekawieniem spoglądali na prowadzonego bandytę, względnie niemieckiego
zbrodniarza, bo tak ich informowano. Nie wiedzieli jeszcze, że strażnik z psem
i karabinem maszynowym na plecach prowadzi osobnika „gorszego niż
bandytę".
Cudowny
rozkwit przyrody, której nie widziałem już cztery lata, oszołomił mnie na
chwilę, ale wnet strach wziął górę nad radością. Zrozumiałem, że prowadzą mnie
do więzienia izolacyjnego. Słyszałem o nim wiele od więźniów, którzy je
zaliczyli. Wracali stamtąd wychudzeni jak więźniowie z Oświęcimia i zalęknieni
do tego stopnia, że bali się opowiadać o tym, co tam przeżyli.
Wiedziałem
jednak o głodzie tam panującym, o nieludzkich warunkach pobytu w celi, o
bunkrach w podziemiu. Były takie pomieszczenia, w których więzień musiał stać
po kostki lub nawet po kolana w wodzie, nie mogąc się położyć. Wszystkie te
okropności zawirowały mi w głowie w czasie drogi przez miasto i nogi mi się
chwiały, ale strażnik popędzał, by iść prędzej i straszył mnie psem. Dowlokłem
się wreszcie do ponurego budynku, otoczonego wysokim murem, na którym były
umieszczone budki wartownicze. Nad żelazną, ciężką bramą widniał napis:
„Więzienie nr 2 w Strzelcach Opolskich". Był to niewielki pawilon, stojący
samotnie w polu, nieopodal drogi wiodącej ze Strzelec Opolskich do Góry św.
Anny.
Wiedziałem,
że tu osadzają tzw. „opornych", to znaczy tych, którzy odmówili
donosicielstwa oraz okazywali się mało „błogonadiożni" w stosunku do
reżimu więziennego. Chodziło o to, aby „zmiękli". Coraz bardziej
uświadamiałem sobie, że rozpoczął się dla mnie okres „zmiękczania".
Żarliwa modlitwa krzepiła mnie, by się nie rozpłakać w głos i nie sprawić
radości ubekom. Zacisnąłem więc zęby i przekroczyłem próg pawilonu
izolacyjnego. Po chwili znalazłem się w pojedynczej celi. Inne było jej
umeblowanie niż w poprzednim więzieniu. Właściwie jedynym meblem był kubeł
sanitarny, obok dzbanek z wodą, bez miednicy, a w kącie cienki siennik ze
zwiniętym kocem, bez prześcieradła i jakiejkolwiek poduszki, choćby ze słomy,
jak to było w więzieniu centralnym. Malutkie okienko, umieszczone wysoko pod
sufitem, zasnute pajęczyną i nigdy nie otwierane, przepuszczało nikłe światło
słoneczne. Maleńki taborecik dopełniał „komfortu" tego miejsca, w którym
znów miałem przeżyć kilka miesięcy samotności.
Ogarnęło
mnie jakieś dziwne otępienie. Przytuliłem się do brudnej ściany, by nieco ukoić
ból głowy. Za chwilę strażnik otwarł drzwi i krzyknął: „Kolacja!".
Należało według regulaminu stanąć na baczność z miską glinianą i drewnianą łyżką
w ręce, i zameldować swoją obecność w celi. „Kalfaktor" z kotła chlusnął
mi do miski około litra zupy i drzwi zamknęły się. Usiadłem na taborecie, miskę
złożyłem na kolanach i spojrzałem na zawartość. Zupa miała kolor szarej
wodzianki. Byłem głodny, więc wypiłem bury płyn, po czym umyłem miskę nad
kubłem sanitarnym. Po apelu położyłem się spać.
Nazajutrz
pobudka o godz. szóstej i śniadanie składające się z kawałka twardego chleba
oraz litra „kawy", raczej wody zaprawionej cykorią, bez cukru. Rozpoczął
się dzień w izolatce bez jakichkolwiek „urozmaiceń". Przed południem
wypuszczono mnie na dziesięciominutowy spacer, oczywiście w pojedynkę. Plac
spacerowy to rodzaj głębokiej studni, otoczony wysokimi murami. Na każdym rogu
znajdowała się zwyżka, w której siedział uzbrojony strażnik. W czasie spaceru
każdy z nich wyciągnął karabin przez okienko w budce i wycelował w moją stronę,
pewnie w obawie, bym nie uciekł. W pewnym momencie, przechodząc naprzeciw
zwyżki, rozsunąłem koszulę i wskazałem strażnikowi, by strzelał. Dostrzegł ten
mój gest, bo potrząsnął lufą karabinu, a dozorca spaceru wrzasnął: „Ręce do
tyłu" - i spacer się zakończył.
Nie
potrafię opisać mego stanu psychicznego w tym okresie. Były to cztery miesiące
zmagań duchowych, duchowej goryczy i nieustannej modlitwy. Często powtarzałem:
„Panie, daj siłę, by się zupełnie nie załamać". Tu przeżyłem najboleśniej
samotne Boże Narodzenie 1954 roku. Spędziłem te święta siedząc na taboreciku z
głową przytuloną do ściany, co chłodziło rozpalone skronie, i z zamkniętymi
oczyma, by widzieć tylko żłóbek i w ustawicznej adoracji znaleźć ukojenie goryczy,
która przepełniała serce. W tych warunkach nie było mowy o wierceniu otworu w
ścianie ani też o stukaniu alfabetem Morse'a . Królowały tu apatia i całkowita
beznadzieja. A jednak Dzieciątko Boże w Swoje Święto nie zapomniało o prezencie
dla mnie. Kiedy w godzinach przedwieczornych odbierałem sanitarny kubeł,
zobaczyłem we wnętrzu małe zawiniątko. W brudnej gazecie ktoś zawinął dwie
duże pajdy więziennego chleba i to było dla mnie wielkim pokrzepieniem, bo
głód dawał się we znaki. Łzami oblałem ten dar czyjegoś serca, uważając go za
przejaw opieki Bożego Dzieciątka nad moją nędzą. Jakoś raźniej poczułem się w
mojej celi, jak gdyby jasny promyk z betlejemskiego żłóbka dotarł do tych
kazamatów. Pozostawałem długie godziny na kolanach w dziękczynieniu.
Blisko
cztery miesiące trwał mój pobyt w izolatce. Dziwiłem się, że ani razu nikt
mnie nie wzywał na przesłuchanie, nikt z władz ze mną nie rozmawiał. Później
zrozumiałem, że było to już niepotrzebne, ponieważ oskarżenie o zakładanie
nielegalnej organizacji w więzieniu już było złożone w prokuraturze w Opolu.
Pewnego dnia wyprowadzono mnie z celi. Zabrałem znów mój worek na plecy, mając
ręce zakute w kajdany. Tym razem już nie pieszo, lecz „suką" więzienną
zostałem odwieziony do „centralniaka" i osadzony we wspólnej celi.
Znajomi, starzy więźniowie powitali mnie z wielką radością. Od tego czasu
zacząłem uchodzić za doświadczonego więźnia, bo przecież odbyłem izolatkę.
Po
tygodniu od mego powrotu „klawisz" wezwał mnie i zaprowadził do biura,
gdzie przeżyłem noc śledztwa w sprawie zakładania tajnej organizacji.
Zadrżałem na całym ciele. Pewnie moi opiekunowie doszli do wniosku, że już
„zmiękłem" w izolatce i teraz będę podatniejszy na wymuszenia fałszywych
zeznań. „Niedoczekanie wasze! Panie daj pomyślałem.
Jakież
było jednak moje zdziwienie, a zarazem wzruszenie, kiedy na biurku zobaczyłem
brewiarz, autentyczny mój brewiarz, jeszcze w języku łacińskim, bo było to
przed reformą (rok 1955). Skąd się tu wziął, mój przyjaciel, mój powiernik
rozmów z Bogiem? Wprawdzie przy aresztowaniu zabrałem ze sobą brewiarz, ale
odebrano mi go i więcej go nie widziałem. A oto teraz leży na biurku ubeckim.
Ubek wziął do ręki brewiarz i uroczyście, jakby z przechwałką zakomunikował:
„Władze więzienne zgodziły się na posiadanie w celi brewiarza. Prosiła o to
wasza matka". Zaszumiało mi w głowie z radości, bo oto po przeszło
czterech latach, po wielu zresztą moich i matki prośbach, otrzymuję brewiarz.
To
najwspanialszy dar Opatrzności Bożej. Najlepsze przysmaki przysłane z domu nie
sprawiłyby mi tyle radości, co ta nieduża czarna książeczka, zdająca się do mnie
wołać: „Już nie będziesz taki sam w pojedynce". Wyciągnąłem drżące ręce po
ten skarb, ale mój władca z urzędową powagą oświadczył:
„My
musimy sprawdzić, czy wam tu nie przesłano jakichś grypsów, dlatego wspólnie
będziemy przeglądać każdą stronę". Można było stawiać kropki lub jakieś
znaki pod niektórymi literami tekstu. Rozpoczęło się więc żmudne przeglądanie
każdej cieniutkiej kartki brewiarza, a było tych kartek 1700.
Przez
kolejne trzy dni przyprowadzono mnie do biura, gdzie w towarzystwie ubeka brewiarz
poddawany był skrzętnej inspekcji. Wreszcie wręczono mi ten skarb, który
niosłem do celi jak relikwię. Współwięźniowie nie mogli się nadziwić, że
książka była źródłem tak wielkiej radości.
Odzyskanie
brewiarza było zwiastunem jaśniejszych dni. Teksty psalmów i modlitw śpiewałem,
by to trwało dłużej. „Hantabiles mi fuerant instificationes Tuae in loco
peregratio-nis meae". Pomyślałem sobie, że trzeba było aż takich
przeżyć, by z tak wielkim pietyzmem odmawiać codzienną kapłańską modlitwę.
Nigdy bowiem w życiu nie odmawiałem, a raczej nie śpiewałem brewiarza tak
pobożnie, jak w tych właśnie czasach.
Ale
w więzieniu, mimo potwornej monotonii, zdarzają się różne „urozmaicenia".
Oto pewnego wieczoru znów mnie zaciągnięto do tego biura, z którym wiązałem najgorsze
wspomnienia. Za biurkiem siedział jakiś szpakowaty, nieznany mi dotąd ubek i
od razu zapytał: „Przez kogo wy tu macie kontakt z robotnikami pracującymi w
andrychowskiej fabryce?". Spojrzałem na niego zdziwiony i odpowiedziałem
dość niepokornie: „Dziwię się pańskiemu pytaniu. Ja tu siedzę za siedmioma
kratami i pan uważa, że ja się mogę kontaktować z robotnikami w
Andrychowie?".
„Nie
udawajcie niewiniątka, ktoś ze służby więziennej albo z personelu wytwórni
obuwia może wam to ułatwiać. Wy klechy wszystko potraficie" - skomentował.
Następnie odczytał mi pismo, które trzymał w ręce, w którym robotnicy z
Andrychowskich Zakładów Przemysłu Bawełnianego zwracali się do władz
więziennych z prośbą o to, bym w więzieniu był traktowany ulgowo. W zamian za
to obiecywali wypracować 120 proc. normy.
Łzy
mi napłynęły do oczu, gdy wysłuchałem treści tego pisma. „My już postaramy się
o ulgi, bo zasłużyliście sobie na nie" - cynicznie skomentował moją
reakcję ubek. Na to odrzekłem: „Pan jest opiekunem i przyjacielem ludu
robotniczego, ja zaś w waszej opinii największym wrogiem. Ciekaw jestem, czy
gdyby pan siedział w więzieniu, to robotnicy również za panem prosiliby o
ulgi?". „Wyście wszyscy jednacy" - z tymi słowy kazał oddziałowemu
odprowadzić mnie do celi.
Kładąc
się spać na więziennej pryczy, gorąco modliłem się za tych prostych ludzi,
którzy najlepiej rozumieli ludzką niedolę. Przypomniały mi się słowa
Wokulskiego z Lalki B. Prusa:
„Gdy wszystko na świecie człowieka opuści, pozostały mu jeszcze trzy rzeczy: Bóg, ziemia i prosty
człowiek".
Źródłem
wielkiej i niespodziewanej radości w szarzyźnie więziennego życia była tzw.
wypiska/Jeśli ktoś miał na koncie własne pieniądze przesłane z domu lub
zarobione w więzieniu, mógł sobie kupić raz w miesiącu w kantynie więziennej
Jak to już wcześniej wspomniałem, pewne produkty żywnościowe, których w
sklepie już nikt by nie kupił. Były to zepsute owoce, spleśniałe ogórki,
Nadgniłe pomidory i od czasu do czasu pół kilograma cukru i kilogram cebuli.
Bywała czasem końska kiełbasa.
Pewnego
razu, odbierając zakupiony towar od ks. Andrzeja Zachyty z diecezji
częstochowskiej, który jako więzień pracował w kantynie, usłyszałem
wypowiadane szeptem słowa:
„Zaglądnij
do cukru". Nie rozumiałem o co chodzi, ale po przybyciu do celi,
ostrożnie i w tajemnicy przed kolegami wysypałem cukier do miski. I oto oczom
nie wierzę. W białym papierku zawinięta hostia mszalna i w maleńkiej fiolce po
lekarstwie jakiś płyn. To wino gronowe, a więc materia do odprawienia Mszy
św.
Nie
mogłem uwierzyć w to, co się stało. Długo oglądałem podrzucone dary,
jednocześnie bojąc się, by współlokatorzy tego nie dostrzegli. Ukryłem je w
małym kartonowym pudełku, w obawie, by krucha hostia się nie połamała i
schowałem do wnętrza siennika. Tam było najbezpieczniej, tym bardziej że
sypiałem na trzeciej pryczy piętrowej, a więc najwyżej, pod samym sufitem, i
nikt z dolnych prycz nie mógł mnie obserwować.
Do
późnej nocy rozmyślałem nad zagadką, w jaki sposób do mnie dotarł ten skarb i w
ogóle jak dotarł do więzienia? Nie odkryłem tej tajemnicy do końca mego pobytu
w więzieniu, dopiero na wolności opowiedział mi wszystko jeden ze współwięźniów,
który był w tę akcję wtajemniczony. Otóż towar do więziennej kantyny dowoził
osobiście i kontrolował sekretarz partii w Strzelcach Opolskich. Musiał to być
człowiek zaufany, ponieważ kantyna była jedynym miejscem, do którego z towarem
można było przemycić niebezpieczne akcesoria, jak piłkę do przecięcia krat,
nóż, a nawet broń.
Towarzysz
sekretarz pilnie więc badał i przeglądał towar, zanim znalazł się w kantynie. A
jednak to on podrzucił nam, czterem księżom, hostię i wino, byśmy mogli w tych
ponurych kazamatach odprawić Najświętszą Ofiarę. Dziękowałem Bogu za tego
dobrego człowieka, za radość i pokrzepienie, jakie nam sprawił. Teraz chodziło
tylko o stronę techniczną, jak to urządzić, by nie „wpaść", by nie
zauważyli tego towarzysze niedoli, bo wśród nich był kapuś.
„Paramenty"
liturgiczne, jeśli je tak można nazwać, były już gotowe: kielich - to szklanka
po musztardzie idealnie wymyta, patena - kawałek gdzieś zdobytej tekturki,
korporał - to nieduży arkusz papieru, który otrzymywałem raz w miesiącu do
napisania listu, i to wszystko. Zdawało mi się, że w obozach koncentracyjnych
księża mieli lepsze „paramenty", bo oglądałem kielichy wykonane z drewna
lub metalu. W więzieniu stalinowskim takich możliwości nie było. Zniszczony
mszalik z UNRRY miałem w sienniku. Patrząc na to wszystko modliłem się: „Panie
Jezu, wybacz to ubóstwo, ale Tobie nie jest ono dziwne".
Zdecydowałem,
że Mszę św. odprawię w Święto Zmartwychwstania Pańskiego, które właśnie się
zbliżało. Rozpocząłem więc moje „preparatio ad Missam"
(przygotowanie do Mszy św.), które trwało przez cały Wielki Tydzień. Jeszcze
nigdy w życiu nie przygotowywałem się tak do Mszy św. i nigdy nie czułem się
tak niegodny, by Ją sprawować. Z bijącym sercem oczekiwałem na tę chwilę, kiedy
Zmartwychwstały Pan przyjdzie do naszej smutnej celi, by nas pocieszyć i pokrzepić.
Było mi żal, że w tej Mszy św. nie mogą uczestniczyć wszyscy obecni w celi, ale
w ten sposób naraziłbym ludzi, którzy o tym pomyśleli, byśmy otrzymali hostię i
wino.
Nadeszła
wreszcie Wielkanoc 1955 r. Prawie całą noc nie spałem z wrażenia, a
równocześnie obawiając się, by nie strącić na ziemię „paramentów", które
ułożyłem na kocu służącym za okrycie. Była godzina piąta rano. Z pobliskiego
kościoła parafialnego w Strzelcach Opolskich dochodził stłumiony głos
dzwonów. To był znak, że procesja rezurekcyjna ruszyła. W pozycji klęczącej
rozpocząłem: „In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Et introibo ad altare Dei".
Nie
potrafię przekazać ani ustnie, ani pisemnie, co wówczas odczuwałem,
odprawiając w tej pozycji i w tych okolicznościach Mszę św. Wszystko, co
próbowałem napisać, jest zaledwie dotknięciem tego, co przeżyłem. Jedynie Bóg
zna w pełni moje wewnętrzne doznania z tamtych chwil. Niech więc one pozostaną
w moim i Jego Sercu.
Przez
wąską szybę okienka więziennego przedzierały się wiosenne promyki słońca.
Służyły one za świece w czasie Najświętszej Ofiary. Ćwierkające wróbelki na
dziedzińcu więziennym i na dachu śpiewały Wesoły nam dziś dzień nastał. Pode mną chrapali moi kompanii i
nawet im na myśl nie przyszło, co się dzieje w naszej celi. Tak bardzo
chciałem sobie z Panem Zmartwychwstałym porozmawiać, ale już jeden z więźniów
wstał i usiadł na pryczy. Wielkie misterium spotkania kapłana z Najwyższym
Kapłanem w czasie wielkanocnej Eucharystii dobiegło końca. Pozostało tylko w
sercu wielkie dziękczynienie i świadomość tego, że wolność jest bliska.
Powtarzałem więc fragment dziękczynnego psalmu:
„Na
wieki będę sławił Twe Imię Panie,
bo
wielkie było dla mnie Twoje
miłosierdzie,
a życic moje wyrwałeś z otchłani" (Ps 86).
Po
Świętach Wielkanocnych jakoś rozjaśniło się moje życie więzienne. Serce było
pełne dziękczynienia za wielką łaskę Mszy św. Opuścił mnie nastrój
przygnębienia i beznadziejności. Do Mszy św., którą odprawiłem, użyłem tylko
pół hostii i połowę wina. Drugą połowę materii mszalnej ukryłem i
zabezpieczyłem skrzętnie w sienniku, by jej użyć - jak Bóg pozwoli - na
Pasterkę. Nie wiedziałem jeszcze, że już hostie i wino będę miał na Boże
Narodzenie w obfitości.
Zbliżał
się dzień dwudziesty października 1955 r., święto patronalne archidiecezji
krakowskiej, uroczystość św. Jana z Kęt, do którego od dawna miałem i mam do
dziś wielkie nabożeństwo. Do niego modliłem się gorąco przed zdaniem matury,
jego prosiłem o pomoc przy zdawaniu egzaminów w czasie studiów teologicznych i
zawsze bywałem wysłuchany. W dniu jego święta zbudziłem się wcześniej jeszcze
przed pobudką i usiadłem na pryczy. Miałem tej nocy dziwny sen. Otóż śniło mi
się, że wychodziłem na wolność i w magazynie więziennym, po otwarciu mego
worka, nie miałem się w co ubrać. W worku pozostały tylko stare spodnie,
koszula i filcowe buty, które zabrałem z domu przy aresztowaniu. Ubrano mnie
więc w jakieś łachmany i tak wyszedłem za bramę więzienną. I oto we śnie
ukazuje się moja matka, która na ręce niesie sutannę, płaszcz oraz jesionkę. W
tym momencie zbudziłem się. Nigdy do snów nie przywiązywałem większej wagi,
choć dla więźniów często miały one wielkie znaczenie. Tym razem i ja zadumałem
się nad tą jawą senną i czułem się nią zafrapowany.
Opowiedziałem
swój sen towarzyszowi niedoli, zawodowemu złodziejowi, on zaś ze stoickim
spokojem orzekł swoim żargonem: „Idziecie dzisiaj na wolność, frajerze".
Zamilkłem i zamyśliłem się. Wolność po pięciu latach była już dalekim celem,
dalekim światłem za gęstymi chmurami i czasem się zdawało, że już przestała
istnieć. Świat wydawał się jednym olbrzymim więzieniem, w którym słychać tylko
szczęk kluczy i huk zamykanych drzwi celi. Dzień rozpoczął się i popłynął
normalnie, szaro i smutno. Przed południem jeszcze jakieś słabe przebłyski
wolności pojawiały się w moich myślach, ale powoli zaczęły gasnąć.
Takie
były zwyczaje, że jeśli ktoś wychodził z więzienia na wolność, to zjawiał się w
celi przed południem fryzjer, który strzygł i golił więźnia. Zazwyczaj więzień
już coś wcześniej wiedział, że zostanie zwolniony. W moim przypadku nic
takiego nie miało miejsca. W czasie obiadu zagadnąłem mego proroka wolności, że
już go zawodzą prognozy, ale on nadal uparcie twierdził: „Dzisiaj pójdziesz
frajerze na wolność".
Po
południu intensywne marzenie o wolności już odpłynęło, gdy nagle w żelaznych
drzwiach zazgrzytał klucz i zjawił się oddziałowy z jakimś pismem w ręce.
„Sanak, pakujcie się" - warknął regulaminowo. „A dokąd, panie
oddziałowy?" - zapytałem. „Dowiecie się później" - odpowiedział
ponuro.
Serce
biło mi jak młot. Ręce mi się trzęsły, gdy zabierałem najuboższy majątek na
świecie, łyżkę, miskę, czapkę i koc. I właśnie zwijając koc, zawahałem się. W
tym okresie, przed zimą trwała akcja renowacji wszystkich koców, bo niektóre
się już rozpadały. Więźniowie, którzy się tym zajmowali, wiedzieli, że często
przebywam na pojedynkach, dlatego pomiędzy dwa stare koce wszyli koc nowy i
powstał rodzaj kołdry. Jakżeż dziękowałem Opatrzności za ten dar. Wychodząc z
celi można było zabrać koc, byle go później oddać. I tu znalazłem się w
rozterce. Zostawić ten wartościowy koc tym, co w celi zostają, czy też go
zabrać, bo przecież nie wiem, co mnie czeka. Dosyć już wymarzłem w
pojedynkach. W razie wyjścia na wolność, taki koc zostanie w magazynie, a
szkoda, bo mógłby kogoś ochronić przed chłodem nocy.
Przełamałem
się jednak i mój koc wręczyłem starszemu więźniowi, który siedział za pobicie
żony i stale mi tłumaczył, że naprawdę była „gorsza od biesa". „Masz
dziadek wspaniały koc, abyś już nigdy nie bił swojej żony" - oświadczyłem
mu na pożegnanie. Rzucił mi się na szyję z podzięką. Pożegnałem i pana
złodzieja, który z dumą i pewnością siebie zadeklarował: „A nie mówiłem ci frajerze, że idziesz na wolność".
Wyszedłem z sali. Nogi mi drżały, ale jeszcze nie byłem pewny, czy to wolność,
czy też znowu przeprowadzka do innego kryminału.
Skierowano
mnie do magazynu, gdzie już z mego worka powyciągano całą zawartość: spodnie,
buty filcowe i brudnawą koszulę, które też przez pięć lat przebywały pod
kluczem. „Klawisz" wydał komendę: „Zbierajcie się". Teraz już nie
miałem wątpliwości, że to wolność. Ale jak wyjść na zewnątrz w spodniach i w
koszuli, skoro to przecież dwudziestego października było już dość chłodno.
Magazynier rozglądnął się po rozłożonych ciuchach i rzucił we mnie jakąś
drelichową bluzę. Była to własność jakiegoś kierowcy, który siedział za
spowodowanie katastrofy. Bluza była mocno poplamiona smarem samochodowym i
nieco za ciasna. W końcu jednak stanowiła jakieś okrycie, w którym mogłem
wyjść na ulicę. Tak wystrojony stawiłem się przed obliczem pana naczelnika, który
często mi wróżył, że palma mu urośnie na dłoni, jeśli wyjdę z więzienia.
Teraz
wręczył mi jakiś świstek, na którym wypisano, że Józef Sanak po odbyciu pięciu
lat więzienia, decyzją Rady Państwa zostaje warunkowo zwolniony, z zawieszeniem
pozostałych trzech lat kary na trzy lata. Komentarz był następujący:
„Widzicie jak Polska Ludowa jest wyrozumiała! Macie jeszcze trzy lata do
odsiedzenia a już idziecie na wolność". Ponuro odpowiedziałem mojemu
długotrwałemu gnębicielowi: „To jest taka wyrozumiałość, jakby mi ktoś
złośliwie uciął jedną nogę i powiedział, widzicie jacy jesteśmy dobrzy, mogliśmy
ci uciąć obie nogi, ale ucięliśmy tylko jedną. Czy pan naczelnik może mi jednak
odpowiedzieć, za co ucięto mi tę jedną nogę?". „Idźcie i nie odgryzajcie
się, bo możecie tu jeszcze wrócić" - odparł swoim tonem władca więzienia
w Strzelcach Opolskich. To mówiąc podał mi rękę, aleja tej „czcigodnej"
prawicy nie uścisnąłem i rzekłem: „Gorszemu niż bandyta ręki się nie
podaje". Z tymi słowami skierowałem się do bramy więziennej, w której
otwarły się nieduże zardzewiałe drzwiczki i wysunąłem się na wolność.
Stałem
przez chwilę przed tą wielką bramą, która przypominała zacięte usta złego
człowieka i nie wiedziałem, co począć. Drżałem na całym ciele i mrużyłem oczy
rażone blaskiem dawno nie widzianego słońca. Wreszcie chwiejnym krokiem
ruszyłem w stronę kościoła, z którym tylekroć łączyłem się duchowo, bo moja
więzienna cela znajdowała się w stosunkowo bliskiej odległości. Kościół był
zamknięty, więc udałem się do plebani i zadzwoniłem do ks. proboszcza. Starszy
kapłan w sutannie otwarł drzwi i mierząc mnie od stóp do głów, zapytał czego
sobie życzę. Pokazałem mu mój glejt więzienny i oświadczyłem, że jestem
kapłanem z Andrychowa, który tu w
pobliskim więzieniu przez trzy ostatnie lata spoglądał na kościół i słuchał
jego dzwonów. „Tacy księża jak pan zjawiają się tu u nas bardzo często" -
skwitował i zamknął drzwi przed moim nosem. Nie dziwiłem się mu, bo przecież
mój wygląd nie zasługiwał na inne traktowanie.
Zamiast
się cieszyć odzyskaną wolnością, tak wymarzoną, ogarnęła mnie jakaś apatia i
pustka. Myślałem: „A może ja się już nie nadaję do pracy i w ogóle do życia na
wolności?". Stałem tak chwilę bezradnie, lecz oto przecieram oczy i trudno
mi uwierzyć w to, co widzę. W moją stronę podąża matka, która niesie na ręce
sutannę i płaszcz. „Czyżby mój sen się spełnił?" - pomyślałem.
Zawiadomiono ją o moim zwolnieniu warunkowym, więc natychmiast przywiozła mi
okrycie i zgłosiła się do więzienia. Tam jej powiedziano, że już wyszedłem,
więc intuicyjnie udała się do pobliskiego kościoła. Splotły się nasze ramiona w
serdecznym uścisku i stłumiony szloch towarzyszył nam przez dłuższą chwilę.
Trudno było nawet dobrać słowa na powitanie. Łzy i szloch wyrażały całą treść
naszej wspólnej pięcioletniej udręki. Matka przytuliła mnie do serca.
W
przedsionku kościoła ubrałem sutannę. Wydawała mi się najwspanialszym strojem,
jaki kiedykolwiek w życiu nosiłem. Teraz już wspólnie z mamą zastukaliśmy do
plebani. Tym razem drzwi otwarł inny kapłan, którym okazał się tutejszy
proboszcz, ks. Zenon Zbanuszek. Przyjął nas bardzo serdecznie i zaprosił do
siebie. Okazało się, że wiedział o moim pobycie w pobliskim więzieniu.
Doręczenie księżom hostii i wina do więzienia przez sekretarza partii odbyło
się prawdopodobnie z jego inicjatywy, ale nie zdradził się z tym ani słowem.
Mogło to być niebezpieczne.
Po
tylu latach pierwszy raz zasiadłem po ludzku do stołu i musiałem się uczyć
posługiwać nożem i widelcem, bo przez pięć lat jedynym narzędziem do jedzenia
była gliniana lub aluminiowa miska i drewniana łyżka. Opowiadaniom i wspomnieniom
nie było końca. Noc prawie bezsenna, bo odzwyczaiłem się spać na miękkim
tapczanie, z prześcieradłem i pachnącą kołdrą.
Rano
kolejne przeżycie, na którego opis słowa za ubogie. Wspólnie z mamą
pojechaliśmy na Górę św. Anny. Mama była tam już wcześniej, prosząc swoją
patronkę o wolność dla swojego syna. W tym sanktuarium stanąłem po raz
pierwszy po pięciu latach przy ołtarzu, by złożyć Najświętszą Ofiarę. U stóp
ołtarza klęczała moja mama, a nasze serca wspólnie śpiewały:
„Będę
Cię wielbić z całego serca
Panie
mój i Boże
I
na wieki będę sławić Twoje imię,
Bo
wielkie było dla mnie Twoje miłosierdzie
A
życie moje wyrwałeś z otchłani" (Ps 86).
Tej,
która razem ze mną szła drogą krzyżową,
mej
Matce poświęcam
Syn
Jaszczurówka,
klasztor
Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego,
w
Uroczystość św. Józefa 1999 roku